„Historie odnalezione Andrzeja Kobalczyka”

„Historie odnalezione” Andrzeja Kobalczyka ukazują się w stałym cyklu w piątkowych wydaniach „Tygodnika 7 Dni” – dodatku do „Dziennika Łódzkiego” (mutacja Tomaszów Mazowiecki, Opoczno).

Poezja w tomaszowskim „pałacu rejenta”

Na zdjęciu: Poeta Zygmunt Różycki (po lewej) i jego ojciec Jan Rola Różycki. Archiwum Andrzeja KobalczykaCeglany budynek, stojący w głębi posesji przy ul. św. Antoniego 24, kojarzy się większości tomaszowian z nadzorem sanitarnym i zapobieganiem chorobom zakaźnym w mieście i powiecie. Istotnie, od 1950 roku był on siedzibą Terenowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, przekształconej później w powiatową stację sanepidu. Jednak historia tej budowli jest dłuższa, gdyż sięga 1897 roku.

Wtedy to przybyły do ówczesnego Tomaszowa Rawskiego rejent (dawne określenie notariusza) Jan Rola Różycki wybudował tutaj dom dla swojej rodziny. Willę, mieszczącą również kancelarię J. Różyckiego, tomaszowianie nazwali „pałacem rejenta”.

Dopiero po wielu latach wyszło na jaw, że właśnie w niej spędził kilka młodzieńczych lat znany i ceniony w swoim czasie poeta Zygmunt Różycki – syn wspominanego wcześniej rejenta. Urodził się 7 grudnia 1883 roku we wsi Łęka, będącej obecnie dzielnicą Dąbrowy Górniczej. Pisał wiersze od najmłodszych lat. Szczególne miejsce w dorobku Z. Różyckiego zajmuje wydany w 1911 roku wybór jego poezji. Znalazły się w nim m.in. wiersze sławiące Pilicę i Niebieskie Źródła.

Do niedawna nie widziano o tym, że inspirację do ich napisania Z. Różycki znalazł właśnie w Tomaszowie. Do odkrycia tego faktu doszło dzięki spotkaniu dwojga pasjonatów lokalnej historii: Anny Woronkowicz z Dąbrowy Górniczej i Jerzego Wojniłowicza z Tomaszowa Mazowieckiego. Ustalili oni, że w latach 1897-1900 Z. Różycki mieszkał w drugim z tych miast. Najprawdopodobniej to w tomaszowskim „pałacu rejenta” powstawały jego pierwsze, młodzieńcze wiersze.

Kilkanaście lat temu na frontonie tego budynku dzięki inicjatywie tomaszowskiego koła Polskiego Towarzystwa Historycznego i staraniem władz miejskich zawieszono tablicę, upamiętniającą Zygmunta Różyckiego.

Co dalej z historyczną willą?
Udało się także ustalić nowe fakty z życiorysu ojca poety – Jana Roli Różyckiego, urodzonego w 1835 roku w Żarkach i zmarłego w 1913 roku w Warszawie. W odnalezionym niedawno pośmiertnym wspomnieniu, zamieszczonym w tygodniku Świat” z 11 stycznia 1913 roku napisano: „Po ukończeniu szkół w Piotrkowie, służył lat kilka na Kaukazie, poczem wstąpił do byłej Komisyi skarbu. W r. 72 kupił w powiecie będzińskim majątek „Łękę”, którym gospodarował aż do przybycia do Tomaszowa., gdzie przez lat 25 pozostawał na stanowisku rejenta (…) Oprócz najzacniejszej towarzyszki życia, osierocił, obok poety, dwóch jeszcze synów prawników i córkę z pierwszego małżeństwa oraz troje nieletnich dzieci z drugiego”.

Tomaszowski „pałac rejenta” był zajmowany przez rodzinę Różyckich do 1912 roku. Później należał do miejscowego fabrykanta – Leona Steinmana. Przed wojną mieli w nim biura notariusze: Karol Lechowicz i Jerzy Czaplicki. Podczas wojny willę zajmowało wojsko niemieckie. W 1945 znalazło tutaj siedzibę muzeum tomaszowskiego oddziału PTTK. Następnie zagościł tu aż na 68 lat tomaszowski sanepid. W lipcu ub. roku przeniósł się on w inne miejsce, a jego dotychczasową siedzibę władze powiatu wystawiły na sprzedaż.

 

Podwójny fart tomaszowianina okradzionego w pociągu

Na zdjęciu: Tomaszowianin stracił i odzyskał szczęśliwy los w pociągu. Archiwum Andrzeja KobalczykaPodwójne szczęście dopisało mieszkańcowi Tomaszowa, który w listopadzie 1933 roku zakupił los 28 Loterii Państwowej. Okazało się, że padła na niego wysoka wygrana. Niestety, ów tomaszowianin nie mógł jej odebrać, gdyż w międzyczasie los ten został mu ukradziony. Ta historia miała jednak szczęśliwy finał.

Opisano ją w wydaniu łódzkiego dziennika „Ilustrowana Republika” z 4 lutego 1934 roku. Poinformowano, że trzy miesiące wcześniej tomaszowianin (o inicjałach: Ż.M.) został okradziony w pociągu, kursującym na linii Warszawa – Lwów. Złodzieje, korzystając z drzemki Ż.M., wyciągnęli mu z bocznej kieszeni portfel zawierający dokumenty osobiste, kilka weksli, 40 zł gotówką oraz wspomniany wcześniej los loteryjny.

Tomaszowianin zgłosił kradzież w komisariacie policji we Lwowie. Ponieważ nie był w stanie stwierdzić, w jakiej miejscowości został okradziony, policja nie mogła przeprowadzić dokładnego dochodzenia. Zmartwienie okradzionego jeszcze się pogłębiło, gdy po powrocie do Tomaszowa w tutejszej kolekturze tejże loterii zakomunikowano mu, że na numer jego losu padła wygrana. Nie mogąc z powodu braku losu podjąć tych pieniędzy Ż. M. poczynił odpowiednie zastrzeżenie w generalnej kolekturze Loterii Państwowej.

„Pan M. nie przywiązywał do tego już żadnego znaczenia, gdyż nie wierzył w możliwość ujęcia złodziei, a tembardziej odnalezienia portfelu. Tymczasem wielkie było jego zdziwienie, gdy w tych dniach został wezwany do tutejszego komisariatu policji, gdzie wręczono mu skradziony przed blisko trzema miesiącami portfel, w którym brakowało tylko pieniędzy. Weksle i los loteryjny nie zostały naruszone przez złodziei. Jak się okazuje, porzucony portfel znalazła w wagonie kolejowym straż celna w Cieszynie, która na podstawie znalezionych w nim dokumentów przesłała go tut. komisariatowi” – napisano w łódzkiej gazecie.

Wygrana – na dom i na teologiczne studia
Z kolei bez żadnych problemów tego samego roku odebrali swoje pieniądze z Loterii Państwowej dwaj szczęśliwcy z Żarnowa. Jak napisano w „Dzienniku Poznańskim” z 25 maja, wygraną wspólnie kwotą 100 tysięcy złotych podzielili się: żarnowski nauczyciel nazwiskiem Borek oraz wikariusz miejscowej parafii – ks. Piotr Jedynak.

Na pytanie reportera gazety żona pierwszego z nich oświadczyła, że wygrane pieniądze wykorzysta wraz z mężem na budowę własnego domu w Żarnowie. Natomiast ks. P. Jedynak postanowił wykorzystać wygraną na pogłębienie swoich studiów teologicznych.

„Należy wyrazić uznanie ks. Jedynakowi i pp. Borkom za to, że zerwali z rozpowszechnionym niestety przesądem ukrywania swego szczęścia w grze na loterji. Na zadawane pytania udzielają chętnie odpowiedzi i z uśmiechem pozwalają się fotografować. Jest to dowód, że inteligencja żarnowiecka idzie z postępem czasu i nie ma nic wspólnego z zaściankowością prowincjonalną. Nadmienić należy, że los nabyty został w miejscowym urzędzie pocztowym, który rozporządzał tylko siedmioma losami” – podkreślono w poznańskiej gazecie.

 

Car Aleksander III na wiejskim weselu w Ciebłowicach

Na zdjęciu: Car Aleksander III podczas łowów w lasach spalskich w 1884 roku. Archiwum Andrzeja KobalczykaCar Aleksander III polował w lasach spalskich jeszcze przed zbudowaniem dla niego myśliwskiej stanicy nad rzeczką Gać. Po raz pierwszy zawitał do nich w 1876 roku, będąc następcą tronu Rosji. Mieszkał wtedy przez 11 dni w opuszczonym klasztorze w Smardzewicach. Na następne wielkie łowy przybył tutaj w 1884 roku, już jako władca Rosji, obierając na swoją 12-dniową kwaterę leśniczówkę w Lubochenku. Mało dotąd znane epizody drugiej z tych wizyt opisano w wydanej rok później w Piotrkowie „Książeczce pamiątkowej Guberni Piotrkowskiej”.

W relacji, utrzymanej w wyraźnie czołobitnym i propagandowym tonie, wielokrotnie podkreślano, że przejazd cara i jego świty stawał się zawsze świętem dla mieszkańców wsi położonych w lasach spalskich. Często witali oni władcę rosyjskiego imperium chlebem i solą. „Ich Wysokości nakazywali w tych przypadkach zatrzymywać powozy, łaskawie rozmawiali z chłopami i osobiście przyjmowali od nich prośby. W czasie jednej z przejażdżek Ich Wysokości raczyły odwiedzić dom sołtysa we wsi Ciebłowice, gdzie świętowano wesele i dali młodym podarki” – odnotowano w gubernialnej publikacji.

W tym miejscu warto dodać, że Ciebłowice, należące do parafii Białobrzegi, były wtedy wsią rządową, wchodzącą w skład powiatu opoczyńskiego i gminy Unewel. W 1880 roku miały 90 domów i 349 mieszkańców. Należały do nich 1092 morgi ziemi uprawnej.

W cytowanej relacji nawiązywano także do polowania, odbywanego na tych terenach przez przyszłego cara w 1876 roku. Napisano, że wśród miejscowej ludności zachowało się wiele wspomnień o tamtej wizycie. Podkreślono, że dodawały one jeszcze więcej serdeczności prostodusznemu, ale entuzjastycznemu przyjęciu przez chłopów, zdumionych prostotą zachowania cara i carycy. Na potwierdzenie opisano następujące wydarzenie.

„Podczas jednej z przejażdżek Caryca raczyła wsiąść na chłopską bryczkę. Jej właściciel nie mógł powstrzymać swojego zachwytu z powodu przypadłego mu w udziale wielkiego szczęścia i jadąc swoją bryczką, krzyczał do wszystkich napotykanych po drodze: „Patrzcie, Carowa jedzie moją bryczką!”.

Chronili władcę przed „czerwonym kurem”
Podobne hołdy składali wtedy carowi Aleksandrowi III i carycy Marii Fiodorownej członkowie Tomaszowskiej Ochotniczej Straży Pożarnej. Jak napisano w tejże relacji, wyjednali oni zgodę na przysłanie do Lubochenka swojego oddziału z pożarniczym sprzętem. Po otrzymaniu zezwolenia strażacy-ochotnicy, będący w większości zamożnymi fabrykantami, zrzekli się zaproponowanych im pomieszczeń w chłopskich chatach w Lubochni i dyżurowali przez osiem dni i nocy w zwykłej szopie w Lubochenku.

„Ich Wysokości, przejeżdżając obok zaimprowizowanej kwatery Towarzystwa Pożarniczego, raczyły zatrzymać się i wyszedłszy z powozu, szczegółowo wypytywały o jego organizację”- podkreślono w pamiątkowej książce.

Dodajmy, że budowę carskiego pałacyku w Spale zakończono w 1885 roku, zaś Aleksander III przybył do niego po raz pierwszy w następnym roku.

 

Z kijami, tasakiem i nożami na sołtysów

Na zdjęciu: Odznaka sołtysa w okresie międzywojennym. Foto: wikipediaPełnienie funkcji sołtysa mogło kiedyś narazić na utratę zdrowia lub życia. W okresie międzywojennym do jego zadań należała m.in. dbałość o stan lokalnych dróg. Właśnie ta kwestia stała się zarzewiem krwawego wydarzenia, do którego doszło 86 lat temu we wsi Królowa Wola. Napisano o nim w artykule, zamieszczonym 4 stycznia 1934 roku w łódzkim dzienniku „Ilustrowana Republika”.

Z artykułu wynikało, że 8 czerwca poprzedniego roku sołtys tej wsi – Piotr Maciejczyk przyszedł do jej mieszkańca – Andrzeja Kamińskiego w sprawie udostępnienia przez niego konia i wozu do transportu piasku i kamieni na budowę drogi państwowej.

„Żona Kamińskiego, Antonina, domyślając się celu wizyty, chwyciła kubeł z wodą i oblała nią Maciejczyka. Sołtys pchnął od siebie rozjuszoną kobietę, która poczęła przeraźliwie krzyczeć. Na pomoc Kamińskiej przybiegł mąż jej, Andrzej, oraz dwaj synowie Jan i Józef, uzbrojeni w kije i tasak. Trzej synowie zaatakowali z furią sołtysa Maciejczyka i świadka asystującego sołtysowi. Rozgorzała bójka, w czasie której Maciejczyk otrzymał kilka ran, a ponadto został pogryziony przez psa” – relacjonowała gazeta.

Następnie poinformowała, że sołtys Maciejczyk złożył doniesienie przeciwko Antoninie i Andrzejowi Kamińskim oraz ich synom Janowi i Józefowi. Oskarżył ich o czynną napaść w czasie pełnienia przez niego czynności służbowych.

Pół roku później cała rodzina zasiadła na ławie oskarżonych. Obrońca – mecenas Grygosiński, wnosił o uniewinnienie swych klientów. Argumentował to tym, że feralnego dnia sołtys P. Maciejczyk nie nosił żadnych urzędowych emblematów, które wskazywałyby, że przyszedł do domu Kamińskich w sprawach służbowych. „Awantura ta mogła wyniknąć wskutek porachunków osobistych, co się zdarza bardzo często, szczególnie po wsiach. Sąd przychylił się do wywodów mec. Grygosińskiego i wydał wyrok uniewinniający” – napisano w zakończeniu artykułu.

Zabójcy zbiegli do… tomaszowskiego szpitala
O wiele cięższy, bo śmiertelny skutek miał zatarg dwóch mieszkańców wsi Grzegorzowice (woj. kieleckie, pow. ostrowiecki) z tamtejszym sołtysem. Znalazł się w niej także akcent tomaszowski. Jak napisano w „Ilustrowanej Republice” z 30 lipca 1930 roku, do tutejszego szpitala zgłosili się poprzedniego dnia dwaj mieszkańcy wspomnianej wsi: Józef i Adam Puchałowie. Zażądali oni opatrzenia ran otrzymanych w czasie bójki.

Wydało się to podejrzane tomaszowskim medykom. Powiadomili oni o tym miejscowy komisariat policji, który aresztował tę dwójkę. Jak się bowiem okazało, kilka godzin wcześniej wybuchała awantura między J. i A. Puchałami oraz sołtysem Grzegorzowic – Ludwikiem Śpiewakiem. Powodem było wypasanie ich krów na łące sołtysa.

Kłótnia przerodziła się w bójkę, podczas której Józef Puchała zadał sołtysowi kilka ciosów nożem w pierś. Padł on na ziemię i zmarł na miejscu. Tomaszowscy policjanci odtransportowali obydwóch aresztowanych do komisariatu w Opocznie.

 

Ciężka walka o zdrowie w przedwojennym Tomaszowie

Na zdjęciu: Robotnicy TFSJ przed bramą fabryki. Foto: „Świat” z 23.03.1923 r.„Tomaszów Mazowiecki, miasto kominów fabrycznych, pełne łoskotu motorów, czkawkowego rytmu warsztatów włókienniczych, pełne mrowia ludzi pracy… nowoczesne miasto o szerokich ulicach, z których niemal każda prowadzi do lasu… pełne powietrza i wody, bo i rzeka Wolbórka przepływa przezeń i Pilica obok toczy swe bystre wody – wydawałoby się siedliskiem wybitnie zdrowej ludności”.

W takim, nieco sielankowym tonie zaczyna się artykuł „Dziennika Piotrkowskiego” z 14 lipca 1938 roku, zatytułowany: „W walce o zdrowie…”, a poświęcony zadaniom Ubezpieczalni Społecznej w Tomaszowie Mazowieckim. Niestety, przedstawiony w nim dalej obraz zdrowia w tym mieście nie wygląda różowo. Podkreślonemu w artykule dobremu rozplanowaniu pierwotnej osady fabrycznej i późniejszemu, bujnemu rozkwitowi przemysłu nie towarzyszyło solidne i zdrowe budownictwo mieszkaniowe. Do tego w tomaszowskich fabrykach nie dbano o stworzenie bezpiecznych i higienicznych warunków pracy.

„To też zużycie się, schorzenia zawodowe, systematyczne zatrucie aż do krańca sił – są często spotykanymi zjawiskami wśród rzeszy pracującej. Stare domy, budowane przeważnie z kamienia wapiennego, to w 90 proc. wilgotne rudery. Kanalizacji brak zupełny (…) Nowe osiedla mieszkaniowe rosną jak grzyby po deszczu, ale to wszystko mało. Buduje się prawie wyłącznie biedota robotnicza, stawiając jak najskromniejsze domki, korzystając z udzielanych im przez fabryki i Bank Gospodarstwa Krajowego pożyczek. Ponad 1000 takich domków już stoi, w ciągu tego lata przybędzie około 180. Mimo wszystko gruźlica i inne choroby społeczne dziesiątkują rokrocznie nawet najtęższe organizmy” – ubolewano w artykule.

Wymieniono w nim następnie różnorodne wysiłki tomaszowskiej ubezpieczalni w celu poprawy tej sytuacji. Obejmowały one rozległy zakres czynności – od profilaktyki, poprzez różnego rodzaju świadczenia pieniężne, po leczenie zwykłe, specjalistyczne, szpitalne i – nierzadko – sanatoryjne. Istotne znaczenie dla poprawy warunków pracy popularnej „kasy chorych” miało przeniesienie jej siedziby z ciasnego i zdezelowanego budynku przy ul. Fabrycznej do byłego fabrykanckiego pałacyku Piesch’ów przy ul. św. Tekli (dziś ul. Barlickiego).

Jak zapowiadano w cytowanym artykule, w ślad za zakupem nowoczesnej aparatury i rozszerzeniem lokalu, miały pójść dalsze i jeszcze śmielsze projekty inwestycyjne.

Wyrwał 500 zębów policjantom i pracownikom TFSJ
Z trapiącymi tomaszowian dolegliwościami radzono sobie przed wojną także w inny, dosyć niecodzienny sposób. Napisano o tym na łamach łódzkiego dziennika „Echo” z 10 kwietnia tego samego roku.

„Do Tomaszowa przybył p. Teutü Constantin, dentysta rumuński, który usuwa chore zęby bez bólu. P. Constantin w komisariacie policji usunął chore zęby kilku policjantom, a następnie w fabryce sztucznego jedwabiu powtórzył zabiegi swe na 400 pracownikach usuwając ponad 500 chorych zębów. Zabiegi dentystyczne p. Constantin wykonywał bezinteresownie” – podkreśliła łódzka gazeta.