„Historie odnalezione” Andrzeja Kobalczyka ukazują się w stałym cyklu w piątkowych wydaniach „Tygodnika 7 Dni” – dodatku do „Dziennika Łódzkiego” (mutacja Tomaszów Mazowiecki, Opoczno).
Złodzieje byli zmorą tomaszowskich fabrykantów
Prawdziwą zmorą właścicieli tomaszowskich fabryk były dokonywane w nich kradzieże surowców i gotowych wyrobów. Sprawcami byli najczęściej pracownicy tychże fabryk, o czym donosiły przedwojenne gazety. Wśród nich był wydawany w Tomaszowie tygodnik „Echo Mazowieckie”, który w wydaniu z 17 lipca 1927 roku zamieścił informację pod wymownym tytułem: „Dwa pasożyty wilanowskiej fabryki”.
Napisano w niej, że Władysław Borusławski – kontroler w Tomaszowskiej Fabryce Sztucznego Jedwabiu (nazywanej potocznie „Wilanowem”) zgłosił policji kradzież dokonaną przez robotnicę tej fabryki o nazwisku Zofia Żaba. Przywłaszczyła ona sobie dwa filtry płócienne i pięć metrów szpagatu o łącznej wartości 10 złotych. „Żaba bardzo się spodobała policji, bo ta natychmiast udała się do niej w odwiedziny. Skutek tych odwiedzin dla Żaby był bardzo smutny – bo podczas przeprowadzonej rewizji znaleziono w jej mieszkaniu jedwab i wiele rzeczy pochodzących z kradzieży w Wilanowie wartości ponad 150 zł.” – komentował nieco ironicznie całe zdarzenie autor notatki w „Echu Mazowieckim”. Zarazem dodał, że ten sam kontroler w TFSJ poinformował policję o ukradzeniu z niej większej ilości szkła i farb o wartości 200 zł przez innego robotnika – Eugeniusza Ojżanowskiego. Obydwoje zostali aresztowani.
Bywało i tak, że złodziejami fabrycznego mienia okazywali się pracownicy zatrudnieni do… jego ochrony przed kradzieżami. Taki przypadek miał miejsce w fabryce, usytuowanej przy ulicy Jeziornej (dzisiejsza ul. Farbiarska). Opisano go w „Kurierze Tomaszowskim” z 10 czerwca 1925 roku.
„Od dłuższego czasu w fabryce wyrobów sukienniczych Spółki Akcyjnej Ch. Rubina przy ul. Jeziornej 32 zauważono systematyczną kradzież wełny surowej pranej, jak również innych surowców i odpadów. Na razie trudno było ustalić, kto kradzież tą popełnia (…) Podejrzenie padło na jednego z pracowników fabryki. Przeprowadzona przez policję rewizja u stróża nocnego Wagnera Adolfa, zamieszkałego przy ul. Niebrowskiej 12 ujawniła złodzieja. Znaleziono tam 19 funtów wełny surowej, 8 funtów odpadów, 2 i pół funta wełny białej krótkiej, 1 paczkę wełny gręplowanej, 7 małych kłębków przędzy różnego koloru. Zbadany przez policję Wagner przyznał, że wełnę brał od kilku miesięcy chcąc ją użyć na własne potrzeby” – donosiła tomaszowska gazeta.
Na marginesie tej ostatniej sprawy warto wyjaśnić, że założona w 1878 roku przez Chaima Rubina fabryka wyrobów sukiennych została w 1923 roku przekształcona w spółkę akcyjną. W 1927 roku fabryka, posiadająca własną przędzalnię, tkalnię, farbiarnię i wykończalnię, zatrudniała około stu robotników. Po II wojnie światowej w części budynków tej fabryki mieściła się drukarnia.
Na zdjęciu: Fabryka Chaima Rubina na zdjęciu z 1927 roku. Archiwum Andrzeja Kobalczyka
Jak Dydzia Kahn chciał obrabować kasjerów TFSJ?
Doskonale znany łódzkiej policji w latach 30. ubiegłego wieku włamywacz Dydzia Kahn postanowił jednego razu udać się na „gościnne występy” do Tomaszowa. Zaplanował tutaj dłuższą działalność przestępczą, którą miał uwieńczyć zuchwały napad. Jednak te plany już na samym wstępie zakończyły się fiaskiem, o czym poinformował 11 stycznia 1931 roku łódzki dziennik „Głos Poranny” w notatce pt. „Kradzież w Tomaszowie. Dydzia Kahn i jego wspólnicy pod kluczem”.
Napisano w niej, że tomaszowskiej policji udało się udaremnić przygotowywany przez łódzkiego włamywacza napad na kasjerów znanej Tomaszowskiej Fabryki Sztucznego Jedwabiu, znajdującej się w dzielnicy Wilanów. Od miejscowych kolegów po fachu Dydzia Kahn dowiedział się, że kasjerzy ci dwa razy w miesiącu przewozili pokaźną, bo wynoszącą aż 200 tysięcy złotych, gotówkę z gmachu tomaszowskiego oddziału Banku Polskiego do biura swojej fabryki. Najprawdopodobniej te pieniądze były przeznaczane na wypłaty dla robotników wilanowskiej fabryki. O planowanym napadzie rabunkowym tomaszowscy policjanci dowiedzieli się już na początku stycznia od swoich konfidentów i poddali obserwacji tutejsze środowisko złodziejskie.
Po przybyciu do Tomaszowa niejako na „rozgrzewkę” Kahn włamał się do mieszkania M. Koenigheita przy ulicy Krzyżowej 12. Wcześniej miejscowi wspólnicy, uczestniczący także w tym włamaniu, obiecali mu pokaźne łupy o wartości co najmniej 10 tysięcy złotych. „Dydzia Kahn przetrząsnął wszystkie szuflady i szafy, ale bezskutecznie, a że reflektuje zasadniczo na gotówkę, zawiedziony w swych nadziejach, pozostawił plądrujących mieszkanie kolegów i wycofał się z tej „pracy”. Koledzy jego jednak nie zrezygnowali z okazji i łupem ich padły różne domowe rzeczy na ogólną sumę 800 zł.” – donosiła łódzka gazeta.
Napisała dalej, że powiadomiona o włamaniu tomaszowska policja już następnego dnia miała jego sprawców w swoich rękach. Ujawnili oni rolę Kahna nie tylko w tym włamaniu, ale także w planowanym przez niego napadzie na kasjerów TFSJ. Idąc tym tropem tomaszowscy i łódzcy policjanci przeprowadzili rewizje u kilku członków złodziejskiej szajki w obydwóch miastach. W ich mieszkaniach znaleziono broń i różne przedmioty pochodzące ze wspomnianego wcześniej włamania przy ulicy Krzyżowej w Tomaszowie. Jego sprawcy wraz z D. Kahnem zostali aresztowani. Przy okazji ujawniono kilka innych włamań dokonanych przez te grupę.
„Dla przeprowadzenia dochodzenia musiał Dydzia Kahn jeszcze raz odwiedzić Tomaszów, lecz już w kajdankach po „wsypie” w Łodzi” – w takim, nieco humorystycznym tonie skomentowała łódzka gazeta historię niedoszłego napadu na wilanowskich kasjerów, która dosyć długo była na ustach mieszkańców Tomaszowa.
Na zdjęciu: Fragment ulicy Krzyżowej – zdjęcie z lat międzywojennych. Zbiory Jerzego Pawlika
Kawiarnia, dom turysty i pstrągi na Niebieskich Źródłach
Od dawna tomaszowskie Niebieskie Źródła wysławiano na łamach licznych gazet i czasopism. Ich urokowi nie oparł się także wydawany przed wojną w Łodzi miesięcznik „Pjonier Komunikacyjny”, poświęcony motoryzacji kraju i turystyce. W numerze z czerwca 1939 roku zamieścił obszerny reportaż Konstantego Henryka Dudkiewicza pt. „U Niebieskich Źródeł i w Jaskini nagorzyckiej”. Była to relacja z wyjazdu samochodem osobowym do Tomaszowa w celu obejrzenia obydwóch miejsc, będących już wtedy licznie uczęszczanymi atrakcjami turystycznymi.
Autor reportażu zanotował, że przy wywierzysku źródeł aż roiło się od zwiedzających. Idąc ich śladem wszedł na drewniany mostek i… zaniemówił z wrażenia. „Cudo! Dosłownie cudo! Czyście widzieli kiedyś, drodzy Czytelnicy, czynny wulkan? Na dnie Niebieskich Źródeł odbywa się ten sam proces tylko w milszym dla oka wydaniu. Setki źródeł biją przyśpieszonym rytmem pulsującego życia, poruszając biały piasek dna źródeł we wszystkich kierunkach. Zda się, że to duszki jakoweś siedzą pod wodą i bawią się wydmuchując piasek ku górze” – nie krył zachwytu łódzki reporter.
Zainteresował się również postępami prac przy tworzeniu „parku turystyczno-przyrodniczego” na Niebieskich Źródłach. Była to jedna z ważniejszych międzywojennych inwestycji władz Tomaszowa, mająca służyć ożywieniu gospodarki miasta dzięki turystyce. W tym celu wydzierżawiły one teren źródeł, należący wtedy do magistratu łódzkiego. Prace przy tworzeniu parku, obejmującego trzy i pół hektara rozpoczęły się w 1936 roku.
„Dotychczas nawieziono około 1000 wagonów ziemi próchniczej, którą zasypuje się tereny bagniste i lotne piaski. W programie robót przewidziane jest przeprowadzenie wody z Niebieskich Źródeł po całym parku, zarybienie jej pstrągami, które będzie można obserwować swobodnie w kryształowej toni, dalej ułożenie drogi do Źródeł przez park z olbrzymich głazów, wybudowanie kawiarni i domu turystycznego, garaży oraz stałego ogniska harcerskiego” – wymieniał łódzki miesięcznik projektowane elementy tworzonego parku.
Wspomniał też o planach włączenia do niego dużego obszaru lasu państwowego aż do tzw. małych grot, gdzie miano zbudować schronisko i przystań kajakową. Projekt, którego realizację przerwał wybuch wojny, przewidywał również wybudowanie nowej szosy prowadzącej od źródeł do Smardzewic. „A wszystko to w tym celu, aby wzmóc nasilenie ruchu turystycznego w te okolice. Zbyt późno wprawdzie zrozumiał samorząd m. Tomaszowa znaczenie propagandowe Niebieskich Źródeł i całej okolicy spalskiej, niemniej jednak lepiej zrozumieć jest później coś, aniżeli wcale” – tak spuentował wysłannik łódzkiego pisma swoją wyprawę do tomaszowskiego cudu natury.
Na zdjęciu: Turyści na źródlanym mostku – zdjęcie z lat międzywojennych. Zbiory Andrzeja Kobalczyka.
Inowłódz wskrzeszony jak Feniks z popiołów…
Wyjątkowo okrutnie z nadpilickim Inowłodzem obeszła się pierwsza wojna światowa. Został niemal całkowicie zrównany z ziemią w wyniku wielomiesięcznych, ciężkich walk, toczonych od grudnia 1914 roku między wojskami rosyjskimi i niemieckimi. O skali zniszczeń może świadczyć to, że w Inowłodzu ocalało zaledwie kilka domów, a pozostali przy życiu nieliczni mieszkańcy chronili się w ziemiankach. O tym, że długo miejscowość ta nie mogła podnieść się po wojennej apokalipsie świadczy artykuł, zamieszczony 30 lipca 1927 roku w łódzkim dzienniku „Ilustrowana Republika”. Nakreślony przed 90 laty, na poły literacki, opis autorstwa Andrzeja Nullusa nosi wymowny tytuł „Miasteczko”.
„Przewaliła się po niem (tj. po Inowłodzu – dop. A.K.) burza wojenna. Prali kartaczami „miemcy” do „Ruskich” a miasteczko było w środku ich „pozycyji”. Rozwalili je w gruzy dymiące. Jak Chrystusowe ramiona sterczą ku niebu szkielety spalonych chałup. Obrazek przydrożny poraniony kulami. Powymierało też siła ludu. Wyginęła na wojnie młodzież… Ale starzy! Starzy zostali. Wrócili z lasów, z miast wielkich do siebie. Zielska pazurami ze szkieletów chałup powydzierali, budulec zwieźli, oporządzili i stanęło miasteczko znów” – pisał autor reportażu o uporczywym wskrzeszaniu Inowłodza z wojennych z popiołów.
Przemierzając jego uliczki obserwował z zadumą toczące się tutaj mozolne i dosyć monotonne życie. „W sklepiku sprzedaje się biczyska, smołę i lemoniadę, u felczera kuje się plotki na całą okolicę i przewraca na nice życie kulawych, wzrosłych w ziemię chałupek, a z gminy czerpie się mądrość i wskazania polityki bieżącej od samego pana pisarza, który wie, kiedy pan starosta przyjedzie na wizytację, jak trzeba pisać „proszenie”, żeby do samej Warszawy doszło i który minister jest najważniejszy (…) I nigdzie nie trzeba się śpieszyć. Chyba do piwiarni pana Antoniego na piwko z lodu, albo do księdza na partyjkę szachów, lub pod słoneczne miedziane talerze do pana Szmula Dessau ogolić się bo to jutro niedziela”.
Przygodnemu przybyszowi mogło się wydawać, że mieszkańcom ówczesnego Inowłodza nie zależało na nowinkach z otaczającego ich świata. Woleli wieść dotychczasowe, spokojne życie. Jak jednak podkreślił łódzki reportażysta, zastój i marazm tytułowego „miasteczka” nie mogły trwać długo. „Skazane ono jest na zagładę. Raczej na przebudowę, na gruntowne odczyszczenie, na zaszczepienie pędu straszliwej, życiodajnej poruszającej góry z miejsca energii. Z ruin, porosłych zielskiem, do jasnych nowoczesnych budowli na tem samem, wesołem wybrzeżu” – wrażał przekonanie A. Nullus. Patrząc na dzisiejszy, tętniący życiem i prężnie rozwijający się Inowłódz można stwierdzić, że były to prorocze słowa.
Na zdjęciu: Inowłodzki rynek w latach 20. ubiegłego wieku.
Archiwum Andrzeja Kobalczyka