„Historie odnalezione” Andrzeja Kobalczyka ukazują się w stałym cyklu w piątkowych wydaniach „Tygodnika 7 Dni” – dodatku do „Dziennika Łódzkiego” (mutacja Tomaszów Mazowiecki, Opoczno).
Afera z „wędrującym” torowiskiem w Wilanowie
Rozległy teren fabryki sztucznego jedwabiu, istniejącej w tomaszowskiej dzielnicy Wilanów, pokrywała dosyć gęsta sieć torów kolejowych. Pojawiły się one tutaj już podczas budowy fabryki około 1909 roku. Początkowo wilanowska kolejka miała wąski rozstaw torów, a do ciągnięcia wagoników używano koni. Z czasem zastąpiły je parowe lokomotywy. W związku z rozbudową fabryki w połowie lat 20. ubiegłego wieku pomyślano o połączeniu jej z przebiegającą obok linią PKP. Służyła temu budowa kolejowej bocznicy z normalnym rozstawem szyn, prowadzącej na teren fabryki. W trakcie tej inwestycji wybuchła głośna afera.
Opisano ją w artykule łódzkiego dziennika „Ilustrowana Republika” z 16 lutego 1932 roku, zatytułowanym: „Rozebrana trasa kolejowa”. Była to relacja z rozpoczętej poprzedniego dnia rozprawy sądu okręgowego w Piotrkowie na sesji wyjazdowej w Tomaszowie. Na ławie oskarżonych zasiadł 57-letni Karol Albertski, były zawiadowca odcinka kolei państwowych, sąsiadującego z Tomaszowską Fabryką Sztucznego Jedwabiu. Obwiniono go oto, że w latach 1927-30 przywłaszczył sobie będący pod jego nadzorem odcinek torowiska, by sprzedać go wspomnianej fabryce. Wartość skradzionego mienia na szkodę PKP wyniosła ponad 46 tys. zł.
Kolejową aferę ujawnił pracownik TFSJ nazwiskiem Wereczyński. Od 1925 roku pełnił funkcję magazyniera technicznego na kolejowej rampie, będącej własnością fabryki. To tutaj przychodziły różne materiały do budowy fabrycznej bocznicy. Początkowo ich dostawcą był Wacław Bilitowski. „Jednakże od 1928 roku dostawy ze strony Bilitowskiego ustały, natomiast fabryka zaczęła korzystać z usług Albertskiego, który dostarczał wózkami z terenu kolejowego, sąsiadującego z linją fabryczną, szyny, zwrotnice, śruby itp., a nawet zwoził wagonami, które nie były wogóle rejestrowane. Materjał był dostarczany i pospieszenie wyładowywany w porze nocnej. Ta gorączkowa i niepraktykowana dotąd praca nocna wydawała się Wereczyńsiemu mocno podejrzana i nasunęła przypuszczenie, że materjał był pochodzenia nielegalnego” – relacjonowała łódzka gazeta.
Dociekliwy magazynier ustalił, że pochodzące z kradzieży materiały K. Albetrski sprzedawał dla TFSJ posługując się sfałszowanymi rachunkami firmy W. Bilitowskiego. „Gdy wiadomość o tem oświadczeniu Wereczyńskiego doszła do dyrekcji, po pewnym czasie zwolniła go z pracy. Ponieważ zarówno dyrekcja fabryki, jak i Albertski zrozumieli, że znaleźli się w niebezpieczeństwie, starali się nakłonić Wereczyńskiego do zrezygnowania ze swych zamiarów. W tym celu Alberstki zgłaszał się do niego 7-krotnie, komunikując mu, że w fabryce przygotowywane są dla niego pieniądze w zalakowanej kopercie. Wereczyński odmówił przyjęcia i złożył zameldowanie” – napisano w prasowej relacji.
Na zdjęciu: Torowiska w wilanowskiej fabryce. Zdjęcie z 1965 roku. Zbiory Józefa Gołębiewskiego
Staw na Wolbórce siedliskiem malarii…
„Miasto fabryczne, którego wody stale zanieczyszczane bywają odpadkami fabrycznemi, (…) ma naturalnie wodę niezdrową do picia; ztąd tak tu jest rozpowszechniona malarja, gruźlica i tyfus brzuszny, trapiące przeważnie ludność roboczą, która jest źle odżywiana, ciasno, brudno, wilgotno mieszkająca, dla chorób tych już z góry przygotowany grunt stanowi”.
Taki, przygnębiający obraz Tomaszowa przedstawiono 114 lat temu na łamach ukazującego się Warszawie tygodnika literacko-społecznego „Głos”. Został on zawarty w artykule pt. „W sprawie zdrowia publicznego”, napisanym przez tomaszowską publicystkę i działaczkę społeczną, a na co dzień właścicielkę księgarni – Emilię Topas-Bernsztajnową. Skłoniły ją do tego podjęte wtedy starania magistratu Łodzi o budowę wodociągów i kanalizacji dla tego miasta. Jeden z wariantów projektu, opracowanego pod kierunkiem angielskiego inżyniera Wiliama H. Lindle’ya, zakładał pobieranie wody dla Łodzi z podtomaszowskich Niebieskich Źródeł. Okazało się jednak, że zasoby wodne źródeł nie byłyby na ten cel wystarczające. Dlatego pomyślano o zaopatrywaniu łódzkich wodociągów wodą z Pilicy lub Wolbórki.
„To ostatnie jednak stanowi już pewne utrudnienie, wody te bowiem jako zanieczyszczone ściekami fabrycznemi, musiałyby być filtrowane, co naturalnie koszt znacznie zwiększa (…) Nadto staw miejski, wokół którego największa się ilość fabryk mieści, dno ma od lat niepamiętnych zanieczyszczone odpadkami ludzkiemi i fabrycznemi; wśród upalnych dni lata zieje on zaraźliwemi wprost zarazkami, które nieprzejrzane chmary komarów daleko roznoszą” – stwierdziła tomaszowska korespondentka warszawskiego pisma.
Według niej jedynym wyjściem z tej sytuacji byłoby zbudowanie wzorem Łodzi kanalizacji ściekowej w Tomaszowie. Z oczyszczonej dzięki temu wody z Wolbórki mogliby korzystać nie tylko mieszkańcy Łodzi, ale także tomaszowianie. Co prawda, ten temat był niejednokrotnie podejmowany przez tutejszy magistrat, ale zawsze rozbijał się o brak funduszy. Jednak zdaniem E. Topas-Bernasztajnowej rzeczywistą przyczyną był brak inicjatywy i zrozumienia potrzeb ogółu ze strony włodarzy Tomaszowa.
„Za granicą już teraz nie tylko małe miasteczka, ale nawet wsie kanalizują się, u nas zasobne miasto fabryczne, gęsto zaludnione, rzecz tak blisko stykającą się ze zdrowiem publicznem lekceważy. Gdyby nie cechująca prowincję obojętność na sprawy społecznego znaczenia, funduszeby się znalazły” – pisała z goryczą tomaszowska publicystka.
Dodajmy, że na postulowaną przez nią budowę sieci wodno-kanalizacyjnej Tomaszów musiał poczekać aż do 1961 roku. Utworzone w końcu XVIII wieku spiętrzenie Wolbórki w Tomaszowie o powierzchni 18 ha, nazywane Wielkim Stawem, istniało do II wojny światowej.
Na zdjęciu: Wielki Staw w Tomaszowie na archiwalnej pocztówce. Zbiory Jerzego Pawlika
Oszukana służąca i miliony z Ameryki
Wielu ciekawych informacji o codziennym życiu mieszkańców przedwojennego Tomaszowa dostarcza lektura ówczesnych gazet. Można w nich znaleźć choćby opisy afer i obyczajowych skandali, które przez pewien czas były na ustach całego miasta, a później poszły w zapomnienie. Przed laty opisy takich sensacyjnych wydarzeń trafiały na łamy pism wydawanych nie tylko w Tomaszowie, ale także rozprowadzanych tutaj tytułów pozamiejscowych. Należał do nich łódzki dziennik „Ilustrowana Republika”.
W wydaniu tej gazety z 19 maja 1934 roku ukazał się artykuł opisujący perypetie młodej tomaszowianki Antoniny Grabowskiej (z zawodu służącej), zamieszkałej przy ul. Św. Antoniego 36. Poznała ona przypadkowo niejakiego Eugeniusza Faltenberga (ul. Długa 64), którego pokochała płomienną miłością.
„Grabowska, indagowana przez „narzeczonego”, zakomunikowała mu, że ma zaoszczędzonych 300 zł., które przechowuje w walizce w tajemnicy przed znajomymi, obawiając się kradzieży. Wiadomość ta w zupełności wystarczyła Faltenbergowi. Od tej chwili stał się bardziej czuły wobec Grabowskiej. Wysunął nawet sam propozycję zawarcia związku małżeńskiego. Faltenberg stał się stałym gościem Grabowskiej i w czasie jednej z ostatnich wizyt oświadczył, że wszelkie formalności ślubne są już załatwione” – relacjonowała gazeta.
Napisała dalej, że Grabowska, nie podejrzewając żadnego podstępu ze strony narzeczonego, zgodziła się przenieść swoje rzeczy w walizce do mieszkania Faltenberga. Stąd młoda para miała udać się do kościoła. „Pod jakimś pretekstem oszust wyprawił z mieszkania Grabowską, a w międzyczasie zdołał otworzyć walizkę i wyjął zł. 300. Po powrocie Grabowskiej bez żadnych skrupułów zakomunikował jej, że zrezygnował ze ślubu, wskazując jej jednocześnie drzwi. Teraz dopiero przekonała się, że padła ofiarą oszusta. O fakcie tym powiadomiła policję, oskarżając Faltenberga o kradzież zł 300. Faltenberg został aresztowany i oddany do dyspozycji władz sądowych” – donosił łódzki dziennik.
Po siedmiu miesiącach w tej samej gazecie napisano o innej tomaszowskiej sensacji. Tym razem miała ona nieoczekiwany, szczęśliwy finał. Doniesiono o tym w wydaniu „Ilustrowanej Republiki” z 28 grudnia 1934 roku. „W Tomaszowie znalazł się szczęśliwy człowiek, któremu w spadku po zmarłej ciotce przypadła olbrzymia fortuna, sięgająca przeszło 2 miljonów. Szczęśliwym tym jest fotograf Przybyłek, zamieszkały przy ul. Legionów. Przybyłek miał w Ameryce ciotkę, która dorobiła się wielkiego majątku. W swoim czasie staruszka zmarła i zapisała część majątku, wartości 400.000 dolarów Przybyłkowi. Został on powiadomiony przez władze amerykańskie za pośrednictwem konsulatu polskiego o testamencie”.
Na zdjęciu: Kamienica przy ul. Św. Antoniego na archiwalnej pocztówce. Zbiory Jerzego Pawlika
Reymont występował w Tomaszowie z komediantami
Mało dzisiaj znany, tomaszowski akcent zawiera biografia słynnego polskiego pisarza – noblisty Władysława Stanisława Reymonta. Warto o tym przypomnieć w związku z przypadającą w tym roku okrągłą 150 rocznicą urodzin wielkiego pisarza.
Wiosną 1887 roku przybył on do fabrycznego miasta nad Wolbórką jako początkujący aktor z wędrownym teatrem. Informacje o ciekawych okolicznościach towarzyszących tym występom podał tomaszowski etnograf, kustosz tutejszego Muzeum Regionalnego Jan Piotr Dekowski. Zawarł je w artykule zamieszczonym 22 grudnia 1935 roku na łamach unikatowego dzisiaj „Tygodnika Tomaszowskiego”.
Opisując związki Wł. St. Reymonta z rodzinnymi stronami, utrwalonymi później na łamach jego książek, autor artykułu oparł się m.in. na relacjach żyjącego jeszcze wtedy Józefa Wachnika. W latach młodości był on służącym w domu Rejmentów w młynarskiej osadzie Jakubów koło Będkowa. Wachnik, nazywany przez przyszłego noblistę „nawierniejszym sługą”, z rozrzewnieniem wspominał po latach tamte czasy.
„Gdy Władysław miał 19 lat, wysłał go wtedy stary „Reyment” do szwagra Jakimowicza do Warszawy, aby tam uczył się na krawca. Jednak to mu się nie podobało i zdaje mi się, że zaraz za trzy tygodnie przyjechał i powiedział ojcom, że zaciąga się do „komedjantów”. Ojciec nie chciał wcale o tem słyszeć. Ale syn się uparł i nie było rady. Najpierw zmiękła matka, a potem ojciec” – opowiadał J. Wachnik.
Wspominał dalej, że uzyskawszy pozwolenie rodziców Stach (tak się wtedy do niego zwracano) miał jeszcze tego dnia ruszyć w drogę. Chciał jak najszybciej dołączyć do wędrownej trupy teatralnej, która wtedy występowała w Tomaszowie. Jednak wskutek nieprzewidzianych trudności wyjazd nastąpił dopiero następnego dnia. Stach Rejment wyjechał konnym powozem – wasągiem, powożonym przez sługę Wachnika. W Tomaszowie już czekali na młodego Rejmenta jego koledzy z wędrownego teatru.
„Zaraz wyskoczyli z kamienicy jego koledzy. On im powiedział: widzicie, to jest nasz służący Wachnik, dajcie mu wódki. Wlano mi jej w duży kieliszek. Co było robić – wypiłem. Dali mi potem kilka papierosów, poczem panicz zwrócił się do mnie i rzekł: Jedź po kamieniach i dołach, żeby się ten wasąg porozbijał, a jak wyjedziesz za Prażki koniom daj po bacie, a sam ruszaj do wsi” – relacjonował Józef Wachnik.
Niestety, nie wiadomo, w której kamienicy wspomniana trupa teatralna kwaterowała podczas pobytu w Tomaszowie i gdzie dawała swoje spektakle. Wiele wskazuje na to, że ich miejscem była popularna „szwajcarska dolina”, usytuowana na terenie parku przylegającego do pałacu hrabiów Ostrowskich. W stojącej tu wówczas drewnianej altanie odbywały się zabawy taneczne oraz występy wędrownych trup teatralnych i cyrkowych.
Na zdjęciu: Tomaszów na pocztówce z przełomu XIX i XX wieku. Zbiory Muzeum w Tomaszowie Maz.