„Historie odnalezione Andrzeja Kobalczyka”

„Historie odnalezione” Andrzeja Kobalczyka ukazują się w stałym cyklu w piątkowych wydaniach „Tygodnika 7 Dni” – dodatku do „Dziennika Łódzkiego” (mutacja Tomaszów Mazowiecki, Opoczno).

Makabryczne wypadki w przedwojennych aresztach

Na zdjęciu: Kamienica przy ul. św. Antoniego 10 w Tomaszowie. Zdjęcie z pocz. XX w. Foto: wikipediaMiejscem makabrycznych scen była 10 lutego 1930 roku wieś Błonie, a dokładniej – usytuowana na jej skraju siedziba Urzędu Gminy Zajączków (pow. opoczyński). W budynku tym mieścił się również gminny areszt, w którym tego dnia zamknięto czterech podejrzanych o różne przestępstwa. O ich tragicznym losie napisano następnego dnia na łamach łódzkiego dziennika „Ilustrowana Republika”.

Poinformowano w nim, że wieczorem feralnego dnia wspomniana czwórka napaliła w piecu ogrzewającym areszt. Niestety, wskutek nieszczelności przewodu kominowego ogień przeniósł się na drewniany budynek urzędu gminy.

„Zamknięci aresztanci nie mogli wydostać się z płonącego aresztu. Przechodzący wieśniacy zauważyli pożar i zaalarmowali straż ogniową. W chwili przybycia straży, cały budynek stał już w płomieniach. Jeden ze strażaków, z narażeniem własnego życia, wpadł do płonącego budynku, wyważył drzwi aresztu i wyciągnął za nogi spod stosu płonących belek czterech nieszczęśliwych” – relacjonowała gazeta.

Podano w niej również, że przybyły na miejsce lekarz pogotowia ratunkowego z Tomaszowa stwierdził zgon aresztanta, 19-letniego Stefana Firsta. Poniósł on śmierć na miejscu wskutek uduszenia dymem. Denat miał również zwęglone nogi i ręce. Drugi z aresztantów – Władysław Bogdański doznał ciężkich poparzeń ciała i miał głęboką ranę głowy. Dwaj pozostali zostali również ciężko poparzeni. Po udzieleniu pierwszej pomocy odwieziono ich do tomaszowskiego szpitala.

Na koniec prasowej relacji podano, że w pożarze spłonęły wszystkie akta należące do urzędu gminy w Zajączkowie. Na marginesie tej sprawy warto wyjaśnić, że Zajączków był siedzibą gminy do 1954 roku. Obecnie ta miejscowość należy do gminy Mniszków (pow. opoczyński).

Samobójstwo przez… połknięcie łyżeczek
Po sześciu latach drastyczne sceny rozegrały się w areszcie miejskim w Tomaszowie. Jak napisano w łódzkim „Głosie Porannym” z 7 czerwca 1936 roku, osadzony tutaj za kradzież pończoch Józef Wyczyński targnął się na swoje życie w niezwykły sposób. Korzystając z nieuwagi dozorców schwycił dwie łyżeczki do herbaty ze stołu w jadalni. Następnie przełamał je na połowę i połknął dwa trzonki.

„Przewieziono go niezwłocznie do szpitala, gdzie dokonana została operacja wyjęcia trzonków łyżeczek. Na drugi dzień po operacji Wyczyński zmarł, gdyż wywiązało się zapalenie otrzewnej wskutek przedziurawienia kiszki. Tego samego dnia w celi aresztu miejskiego usiłowała popełnić samobójstwo narzeczona Wyczyńskiego, Jadwiga Kajak, również pozostająca pod zarzutem kradzieży. Jadwiga Kajak połknęła łyżeczkę, przełamaną na trzy części (…) Stan narzeczonej zmarłego Wyczyńskiego jest ciężki i lekarze nie rokują żadnych nadziei na utrzymanie jej przy życiu” – donosił łódzki dziennik.

Dodajmy, że miejski areszt w Tomaszowie zajmował przed wojną pomieszczenia w podwórzu narożnej kamienicy przy ul. św. Antoniego 10. Do 1927 roku była ona również siedzibą tomaszowskiego magistratu.

 

Jak „skórzany gang” okradał tomaszowskie fabryki

Na zdjęciu: Centrum Tomaszowa w latach I wojny światowej. Archiwum Andrzeja KobalczykaLata pierwszej wojny światowej wojny były jednym z najtrudniejszych okresów w historii Tomaszowa. Miasto, znajdujące się pod okupacją niemiecką, odczuwało chroniczny bark żywności i innych podstawowych artykułów. Podlegały one rekwizycji na potrzeby niemieckiej armii. Do szczególnie deficytowych towarów należała skóra, niezbędna m.in. do wyrobu butów. Dlatego łakomym kąskiem dla złodziei stały się skórzane pasy transmisyjne, używane do napędu maszyn tkackich w tutejszych fabrykach.

W ich kradzieży wyspecjalizowała się szajka, złożona z grupy kilkunastoletnich chłopców, a także ich rodziców oraz paserów. Spora ilość ukradzionych pasów trafiała do miejscowych szewców. O ujęciu i postawieniu przed sądem całej szajki donosił łódzki dziennik „Rozwój” z 27 lipca 1917 roku w artykule pod sensacyjnym tytułem: „Banda małoletnich”.

Poinformowano w nim, że tworzyli ją: 12-letni Stefan Dziębałkowski i jego 17-letni brat Jan Dziębałkowski, a ponadto 14-letni Stefan Wojciechowski, 13-letni Mieczysław Papierski i 12-letni Piotr Adamus. Przed sądem stanęli także rodzice dwóch pierwszych chłopców: Władysław i Marianna Dziębałkowscy, a także Stanisław Wojciechowski, ojciec wymienionego wcześniej Stefana. Szajkę tworzyli również szewcy: Antoni Węgorek, Elle Goldberg i Herech Schuster. Ponadto na ławie oskarżonych zasiedli: stróż jednej z fabryk – Jan Bąk i właścicielka sklepu – Wilhelmina Moskwiczowa. Wszyscy byli mieszkańcami Tomaszowa.

Młodociani złodzieje dokonali w latach 1916 i 1917 kradzieży na znaczną skalę. Fabrykantowi Kempnerowi ukradli pasy transmisyjne z 16 warsztatów tkackich o łącznej wartości 500 rubli. Z firmy Rosenblütha ukradli pasy z 31 warsztatów warte 200 rubli, a z fabryki Michaela – pasy z 80 warsztatów wraz z przędzą o ogólnej wartości ponad 1 tys. rubli. Jeszcze większe straty poniósł fabrykant A. Silber, któremu złodzieje ci ukradli pasy o łącznej wartości 1,5 tys. rubli.

Spodnie ze skóry na… buty
Młodociani złodzieje nie gardzili także używanymi w fabrykach roboczymi, skórzanymi spodniami. Z firmy Kӧniglicha ukradli kilkanaście par takich spodni o łącznej wartości 500 rubli. Ich łupem padły również skórzane spodnie z firm: Kempnera i Pfunda. Ponadto ukradli skórzane pokrycie z powozu należącego do firmy Neufelda. Na koncie tej szajki znalazła się także ukradziona z firmy Brabenic i Jurgielewicz przędza jutowa w rolkach i pasemkach o wartości 500 rubli.

„Rodzice Dziębałkowskich oskarżeni byli o namówienie synów do powyższych kradzieży i kupowanie, względnie przechowywanie skradzionych rzeczy. Reszta oskarżonych miała kupować rzeczy, o których wiadomo im było, że pochodzą z kradzieży (…)

Sprawa ta należy do najnieprzyjemniejszych, z jakiemi się w ogóle w sądzie karnym spotkać można. W gruncie rzeczy niby błaha, sięga ona jednak głęboko w społeczeństwo i jest bolesnym dowodem niskiego poziomu moralnego wśród ludu” – skomentowała ze smutkiem działalność tej szajki łódzka gazeta.

 

Tomaszowska poczta w… dawnym banku rosyjskim

Na zdjęciu: Gmach rosyjskiego banku w Tomaszowie. Fragment pocztówki z 1899 r. Zbiory Muzeum w Tomaszowie Maz.Już kilka pokoleń tomaszowian korzysta z usług poczty, mającej siedzibę przy ul. Prezydenta Ignacego Mościckiego. Jednak mało kto wie, że pierwszym użytkownikiem tego budynku był miejscowy oddział rosyjskiego banku państwowego. O jego uroczystym otwarciu donoszono 20 maja 1884 roku na łamach „Dziennika Łódzkiego” w korespondencji z ówczesnego Tomaszowa Rawskiego.

„Akt ten, zaszczycony obecnością JW. Gubernatora Piotrkowskiego, Wice-Gubernatora i Prezesa izby skarbowej, wobec znacznej liczby gości zaproszonych z grona tutejszych kupców i przemysłowców, odbył się o godzinie 1-ej z południa. Zarządzający oddziałem przeczytał odnośny reskrypt, poczem duchowieństwo prawosławne odprawiło nabożeństwo, po ukończeniu którego wszyscy obecni podpisali odpowiedni protokół, a następnie zasiedli do śniadania, z wszelką wystawnością przez obywateli przygotowanego. Cały szereg toastów zakończył tę uroczystość (…) Miejmy nadzieję, że nowo otworzona instytucya wielce przyczyni się do pomyślności i rozwoju miejscowego przemysłu i handlu” – wyrażała nadzieję łódzka gazeta.

O otwarciu w Tomaszowie filii Banku Państwa poinformowano także w „Gońcu Urzędowym” z 27 maja tegoż roku. Jak podano: „…będzie on przyjmował przekazy sum pieniężnych i wszelkie inne zlecenia tyczące się operacyj bankowych”.

Jak można się dowiedzieć z opracowania tomaszowskiego historyka-regionalisty Mariana Fronczkowskiego, poświęconego dawnej zabudowie wspomnianej ulicy, początkowo był to jednopiętrowy budynek z dwunastoma dużymi pomieszczeniami od frontu. Siedem kolejnych pomieszczeń znajdowało się w oficynie. Obiekt od chwili wybudowania posiadał studnię z pompą motorową i własną kanalizację.

Koszary dla niemieckiego i polskiego wojska
Budynek ten był siedzibą rosyjskiego banku do wybuchu I wojny światowej w 1914 roku. Następnie został przekształcony na niemieckie koszary. Po rozbrojeniu niemieckich żołnierzy przez członków miejscowej P.O.W. w listopadzie 1918 roku zakwaterowano tutaj pierwszy tomaszowski pododdział Wojska Polskiego, tj. 3 kompanię strzelecką, podległą dowództwu 28 pp. w Łodzi.

Po kilku latach wojsko opuściło ten budynek. Jego właścicielem i użytkownikiem został na krótko Bank Handlowy. W 1929 roku posesja ta została od niego nabyta przez państwowe przedsiębiorstwo „Poczta Polska Telegraf i Telefon” za kwotę 180 tys. ówczesnych złotych. Budynek przy ul. Mościckiego 14/18 stał się siedzibą Obwodowego Urzędu Pocztowego.

Do nowo nabytego gmachu przeprowadził się on 1 stycznia 1930 roku ze starej siedziby przy ówczesnej ul. Pałacowej (dziś – ul. P.O.W.). Naczelnikiem tomaszowskiej poczty był wtedy Edward Ciećwierz.

W latach II wojny światowej budynek ten pełnił funkcje pocztowe pod szyldem „Deutsche Post Osten”. W 1945 roku powrócił we władanie Poczty Polskiej. W końcu lat 90. ub. wieku budowla ta uzyskała drugie piętro poprzez przebudowę jej poddasza.

 

Piejący kogut na dyngusowym wózku

Na zdjęciu: Dyngusowy wózek z opoczyńskiego (pocz. XX w.). Foto: „Z żywym kurkiem po dyngusie”, Kraków 1928.„W zachodniej stronie opoczyńskiego powiatu chodzi „po dyngusie z kurkiem” dwunastu chłopców. Trzech muzykantów: „skrzypista, basista i bębnista”; siedmiu nosi kosze na podarki i kije do wybijania taktu podczas śpiewu; jedenasty zwie się „kogutkiem”, gdyż wozi kogutka na wózku (…) Wózek kogutka stanowi wsparta na dwóch kółkach, drewniana rama, opasująca wygięte eliptycznie „gniazdo” z łubu lub tektury (…) W „gnieździe” siedzi opity wódką duży, grzebieniasty kogut i pieje pociesznie po pijanemu”.

Taki opis dosyć osobliwego, acz ważnego atrybutu dawnych obrzędów ludowych podczas Poniedziałku Wielkanocnego zawarł prof. Tadeusz Seweryn na kartach wydanej w 1928 roku publikacji pt. „Z żywym kurkiem po dyngusie”. Autor, będący wybitnym badaczem sztuki ludowej, malarzem, grafikiem i muzeologiem, pracował wtedy jako nauczyciel historii Seminarium Nauczycielskiego w Tomaszowie.

W ciągu niespełna dziesięciu lat (w 1929 roku przeniósł się na stałe do Krakowa) zdążył wpoić wielu uczniom tomaszowskiego seminarium zamiłowanie do etnografii i krajoznawstwa. Wraz z nimi prowadził badania terenowe, a w 1927 roku założył Muzeum Ziemi Opoczyńskiej z siedzibą w Tomaszowie.

W cytowanym wcześniej opracowaniu T. Seweryn podkreślił, że dyngus, (zwany też lanym poniedziałkiem) połączony z obnoszeniem żywego koguta, zachował w okolicach Tomaszowa jeszcze w latach 20. ubiegłego wieku formy dawnych misteriów ludowych. Piejący kogut, wieziony na dyngusowym wózku, był bowiem od dawna żywym symbolem aktywności męskiego pierwiastka.

„Wszystkie inne „kogutki”, czy to pieczone z ciasta, lepione z gliny czy rzezane z drzewa, a służące do ozdoby dyngusowego wózka, uważać należy za przeżytkową formę prawdziwego kurka, który w prastarej postaci dotrwał do naszych czasów we wsiach nadpilicznych powiatów: w piotrkowskiem, brzezińskiem, rawskiem i opoczyńskiem. Jest to, o ile dotychczas wiadomo, jedyna połać Polski, w której zachowały się resztki prawdziwego kurka, żywe fragmenty prasłowiańskiego misterium, które uszło uwadze naszych etnografów” – stwierdził T. Seweryn.

„Wciubiosek” za kopę „krasunek”
Jeden z członków działającego pod jego kierunkiem Koła Krajoznawczego – Józef Warsicki dokonał ciekawych obserwacji dotyczących wielkanocnych pisanek i kraszanek. Podzielił się nimi na łamach miesięcznika krajoznawczego dla młodzieży „Orli Lot” z kwietnia 1926 roku.

Stwierdził m.in., że we wsiach w opoczyńskiem i rawskiem okres zdobienia kurzych jaj trwał od Wielkanocy aż do Zielonych Świątek. Wiązano z tym zwyczajem nadzieje, które przynosiła rozwijająca się wiosna. „Po długiej surowej zimie, po długim, nudnym poście zaczynają się wreszcie dni, w których nie ma grzechu zabawić się, zatańczyć, a nawet wysłać kawalerowi na imieniny z kopę „krasunek”. On znowu odwzajemnia się dziewczynie „na muzyce”, bo i potańczyć z nią i do domu odprowadzić, a może i „wciubiosek” (pierścionek) kupi” – napisał młody adept etnografii.

 

Walka z epidemią w przedwojennym Tomaszowie

Na zdjęciu: Konny furgon tomaszowskiego rakarza. Archiwum Andrzeja KobalczykaPrzerażające sceny rozegrały się wieczorem 8 stycznia 1934 roku w jednym z domów przy ulicy Nowy Port w Tomaszowie. Mieszkający tutaj 19-letni Bronisław Hankiewicz nagle wpadł w szał i zaczął rzucać się na członków swojej rodziny, wydając nieludzkie dźwięki. Czterej bracia Hankiewicza z trudem zdołali go obezwładnić. Tak zaczęła się groźna epidemia, która przez dwa miesiące siała postrach w mieście i jego okolicach.

Jak napisano dwa później w łódzkim dzienniku „Ilustrowana Republika”, młody tomaszowianin zachorował na wściekliznę. Jak się okazało, przed świętami Bożego Narodzenia kupił psa od mieszkańca wsi Komorów. Następnego dnia B. Hankiewicz chciał nakarmić czworonoga, ale ten rzucił się na niego i dotkliwie pokąsał.

„Młodzieniec zlekceważył to jednak, gdyż nie zdawał sobie sprawy, że został ugryziony przez wściekłego psa i dlatego nie zastosował żadnych środków zaradczych. Ponieważ pies mu się nie podobał, postanowił go zwrócić właścicielowi. W tym celu udał się w kierunku Komorowa, po drodze jednak znalazł na psa nabywcę, mianowicie Kazimierza Wieczorkowskiego (Szczęśliwa 77), który zapłacił mu 1 zł. Pies zdechł następnego rana, nie wyrządziwszy na szczęście krzywdy żadnemu z domowników Wieczorkowskiego” – donosiła gazeta.

Podała również, że Wydział Zdrowia Publicznego tomaszowskiego magistratu po stwierdzeniu wścieklizny u B. Hankiewicza polecił niezwłocznie przewieźć go do szpitala psychiatrycznego w Kochanówce. Niestety, następnego dnia zmarł on tam w straszliwych męczarniach.

Kolejne wydania łódzkiego dziennika potęgowały grozę. Wyszło na jaw, że wściekły pies pokąsał jeszcze 12 innych osób. Wśród nich byli dwaj bracia B. Hankiewicza, a także inni mieszkańcy ulicy Nowy Port oraz ulicy Szosa Warszawska i wsi Komorów (w tym kilkuletnie dzieci). Ponadto ustalono, że pies ten pogryzł także innego psa przy ul. Nowy Port, a ten z kolei ugryzł dwóch chłopców. Niestety, tych faktów nie zgłoszono wcześniej władzom. Pięć z pokąsanych osób skierowano natychmiast na leczenie do szpitala miejskiego, a pozostałe poddano ścisłej obserwacji.

Pogrom wśród bezpańskich psów
Władze Tomaszowa podjęły energiczne, a nawet drastyczne kroki w celu zdławienia rozwijającej się epidemii wścieklizny. W kolportowanej ulotce nakazywano: „…każdy pies powinien być zarejestrowany i zaopatrzony w numer, trzymany stale na smyczy, lub na uwięzi w budzie, poza tym winien nosić kaganiec. Czyściciel miejski (tj. rakarz – dop. A.K.) będzie miał prawo wyłapywać nawet te psy, które będą miały numerki, lecz nie będą przez ich właścicieli prowadzone na smyczy. Bezpańskie psy, wałęsające się po ulicach miasta, a zdradzające choć najmniejsze objawy wścieklizny będą wystrzeliwane” – oznajmiono w kolportowanej ulotce władz miasta.

Jak podano na łamach „Ilustrowanej Republiki” z 28 lutego 1934 roku, podczas tej akcji schwytano 533 psy, z których 377 uśmiercono. Nikt z wcześniej pokąsanych nie zmarł. Ogłoszono, że epidemia wścieklizny w Tomaszowie wygasła.