„Historie odnalezione Andrzeja Kobalczyka”

Gdy Tomaszów miał zostać kurortem

Już dwieście lat temu założyciel Tomaszowa – hrabia Antoni Ostrowski wysławiał w swoich pismach wyjątkowe „powaby” przyrodnicze i krajobrazowe tej okolicy. W końcu XIX wieku tomaszowska działaczka społeczna i publicystka – Emilia Topas-Bernsztajnowa postulowała na łamach warszawskiej prasy utworzenie uzdrowiska na Niebieskich Źródłach i Brzustówce. Próbę realizacji tego pomysłu, acz bez powodzenia,  podjął na początku XX wieku właściciel źródeł – hrabia Juliusz Ostrowski.  Po upływie trzydziestu lat znów odżyła koncepcja utworzenia zdrojowiska, tym razem w samym mieście.

Inspiracją do tego stało się odkrycie dokonane wiosną 1931 roku podczas wiercenia 18-metrowej studni na terenie miejskim u zbiegu dzisiejszych ulic Legionów i Słowackiego. Donosiła o tym łódzka gazeta „Głos Poranny” z 28 maja tegoż roku. „ W Tomaszowie Mazowieckim natrafiono na źródło wody o  pokaźniejszej zawartości siarki leczniczej i soli alkalicznych (…) Badania chemiczne wartości leczniczych wody pochodzącej z nowo odkrytego źródła, dokonane przez inżynierów chemików i lekarzy potwierdziły jego wysoką wartość leczniczą, (…) W wypadku, gdyby dotychczasowe wyniki ekspertyzy chemicznej potwierdzone zostały, Tomaszów, prócz obecnego przemysłu włókienniczego stałby się miejscowością kuracyjną”.

Gorącym orędownikiem tej koncepcji stał się ówczesny prezydent miasta – Wacław Smulski. Wizję Tomaszowa, jako wziętego „badu” zaprezentował  podczas konferencji prasowej, poświęconej sposobom załatania pokaźnego deficytu w budżecie miasta. W relacji „Głosu Porannego” z konferencji napisano również: „ Otóż idąc po linji wyszukiwania środków, które by zadecydowały o wpływie pieniędzy do kasy miejskiej widzi p. prezydent możliwość wykorzystania i eksploatowania Tomaszowa jako punktu klimatycznego, leżącego 161 m. nad poziomem morza, okrążonego lasem i znajdującego się obok wody, przy której można wykorzystać piękną plażę”.

Wobec trawiącego wówczas miasto głębokiego kryzysu gospodarczego i wielkiego bezrobocia prezydent Smulski wiązał z tym projektem duże nadzieje.  Jego praktycznej realizacji służyło utworzenie przy tomaszowskim magistracie osobnego Wydziału Turystycznego. Co prawda, pomysł zakładu wodoleczniczego przy odkrytym źródle wody siarczanej wkrótce porzucono, ale sztandarowym przedsięwzięciem władz miasta na podobnym polu stał się wkrótce Park Turystyczny Niebieskie Źródła. Jego dosyć zaawansowaną budowę przerwał wybuch II wojny światowej.

Oprócz tego magistracki wydział podejmował wiele działań o charakterze promocyjnym. Służyło temu m.in. wydanie pierwszego w dziejach miasta przewodnika turystycznego oraz pocztówek z atrakcjami przyrodniczo-historycznymi Tomaszowa i okolic.

Tatarzy zabici przez bandę koło Józefowa

Tragiczny finał miała handlowa wyprawa, na jaką udało się latem 1897 roku w okolice ówczesnego Tomaszowa Rawskiego dwóch Tatarów ze wsi Ust-Rachmanki, położonej na terenie Rosji w guberni penzeńskiej. Zamierzali oni sprzedawać mieszkańcom  nadpilickich wiosek różne towary zakupione wcześniej w Łodzi. Najpierw tatarscy handlarze udali się na Brzustówkę, a potem do pobliskiej osady Józefów, gdzie pytali o drogę do Nagórzyc. Nigdy tam jednak nie dotarli.

O ich smutnym losie poinformowała w grudniu następnego roku  łódzka gazeta „Rozwój” w artykule o schwytaniu groźnej bandy, grasującej od dłuższego czasu w Łodzi i okolicach.  Tak napisano w tejże relacji o wydarzeniach sprzed roku:  „W dniu 7-ym sierpnia rano w kanale odpływowym fabryki tomaszowskiej Reicha opodal wsi Brzostówka zauważono zwłoki ludzkie. Po wydobyciu ich z wody przez włościan z Brzostówki Józefa Magierę i Mateusza Nowaka poznano tatarzyna Kisiełkowa, który znikł bez wieści w dniu 18-go lipca. W ustach utopionego było nabite pełno igieł sosnowych, a przy nogach przywiązany był worek napełniony ziemią ważący około 3 pudów”.

Poszukiwania wszczęte przez powiadomioną policję doprowadziły do odkrycia nieopodal zwłok drugiego Tatara nazwiskiem Agistow. Jego usta  także były zapchane igliwiem i on  również miał przywiązany worek z piachem. Dokładniejsze oględziny zwłok wykazały, że chociaż obydwaj przed śmiercią zostali okrutnie pobici, to jednak ich zgon nastąpił wskutek uduszenia się igliwiem napchanym do jamy ustnej.

Dalsze śledztwo prowadzone przez łódzką policję wykazało, że pobicia Tatarów do nieprzytomności żelaznym drągiem dokonali członkowie wspomnianej bandy: Bujnowski i Brauner. Następnie zapchali usta ofiar igliwiem, obciążyli ciała workami z piachem i wrzucili je do strugi pod Józefowem. Wcześniej bandyci zabrali zabitym przeznaczone na handel towary o wartości 200 rubli srebrnych. Zrabowany łup sprzedali za 30 rubli mieszkańcowi Tomaszowa nazwiskiem Grunwald.  Siejąca grozę grupa, nazywana  „bandą Bujnowskiego”, została wreszcie schwytana w policyjnej obławie 28 października 1898 roku w Budziszewicach. Oprócz zabicia dwóch Tatarów miała na swoim koncie wiele napadów rabunkowych i kradzieży.

Warto wyjaśnić, że w cytowanym wcześniej artykule chodzi o znajdującą się wówczas na Józefowie fabrykę sukna tomaszowskiego przemysłowca Samuela Steinmana.  Korzystała ona z wody spiętrzonej wcześniej na strudze-dopływie Pilicy  dla młyna, zbudowanego przez niejakiego Reicha.  Co ciekawe, to nazwisko przetrwało do dzisiaj w nieco zmienionej formie w nazwie: „strugi Rajcha”, płynącej od Józefowa do Pilicy koło jazu na Brzustówce.

Matrymonialne perypetie tomaszowskiego dorożkarza

Osobną, a przy tym barwną grupę zawodową w dawnym Tomaszowie stanowili dorożkarze. Ta profesja rozwinęła się tutaj jeszcze przed I wojną światową i z czasem stała się poniekąd specjalnością mieszkańców podmiejskiej Brzustówki. Łączyli oni uprawę roli z zarobkowym wożeniem pasażerów – przez większość roku dorożkami, a podczas śnieżnej zimy saniami. Jeszcze po II wojnie światowej dorożkarstwem trudniło się aż 24 brzustowian. Na dorożkarskim postoju stawali także, choć w znacznie mniejszej liczbie, mieszkańcy innych dzielnic miasta. Zdarzali się także dorożkarze narodowości żydowskiej.

Najpierw postój dorożek był usytuowany przy ulicy Pałacowej (dzisiejsza ulica P.O.W.) w sąsiedztwie kościoła Św. Antoniego. Potem przeniesiono go na Rynek Św. Józefa (dzisiejszy Plac Kościuszki), a powodem eksmisji miało być zbyt hałaśliwe zachowanie dorożkarzy, nadużywających mocniejszych trunków i niecenzuralnych słów.  Postój konnych dorożek znajdował się na centralnym placu Tomaszowa placu aż do zlikwidowania tej formy komunikacji miejskiej. Stałym miejscem postojowym dla dorożek był także tomaszowski dworzec kolejowy.  Jeszcze w latach 1951 – 53 były w Tomaszowie 33 koncesjonowane dorożki. Zakończenie usług transportowych z „owsianym napędem” nastąpiło w 1961 roku, kiedy w mieście kursowały już tylko trzy ostatnie dorożki.

Wśród miejscowych dorożkarzy nie brakowało nietuzinkowych postaci z iście kawaleryjską fantazją. O ich niezwykłych wyczynach krążyły po mieście i okolicach sensacyjne opowieści i anegdoty. Niektórzy, jak niegdyś powszechnie znany i lubiany wśród  tomaszowian brzustowski dorożkarz  Władysław Magiera, trafili nawet do lokalnych porzekadeł ( mówiono o kimś: „mądry, jak koń Magiery”).

Bywało, że tomaszowscy dorożkarze trafiali także na łamy gazet. W kronice kryminalnej łódzkiego dziennika „Rozwój” z 22 listopada 1912 roku zamieszczono następujący anons: „Dwużeństwo dorożkarza. Mordka Złotnik ożeniwszy się w Tomaszowie w marcu r.b. kupił sobie za posag żony konia i dorożkę. Ponieważ niezupełnie mu się powodziło, sprzedał dorożkę i zniknął z Tomaszowa. Żona, poszukując męża, znalazła go wczoraj siedzącego na koźle dorożki na Nowym Rynku w Łodzi.  Narobiła krzyku i chociaż dorożkarz usiłował zbiedz,  przytrzymano go”.

Jak się okazało, M. Złotnik zdążył ożenić się w Łodzi powtórnie posługując się fałszywymi dokumentami.  Za posag drugiej żony znów kupił konia i dorożkę. „Aresztowano go i osadzono w więzieniu, a obie kochające go małżonki roszczą sobie teraz jednakowe prawa już nie do męża lecz do… konia i dorożki” – skomentowano ironicznie w łódzkiej gazecie niecny postępek tomaszowskiego dorożkarza-bigamisty.

Jak kiedyś płonęły tomaszowskie fabryki

Pożary były dotkliwą plagą dawnego, fabrycznego Tomaszowa. Często  ogień trawił tutejsze fabryki doszczętnie. Rzadko udawało się ocalić w nich część maszyn bądź surowców, czy gotowych wyrobów.  Płonące fabryki stanowiły wielkie zagrożenie nawet dla całych połaci miasta. Występowało ono  na szczególnie gęsto usianych fabrykami obydwóch brzegach stawu na Wolbórce, przy ówczesnych ulicach: Jeziornej (dzisiejsza ul. Farbiarska) i Św. Tekli (dzisiaj ul. Barlickiego). Świadczy o tym groźny pożar, który 31 marca 1901 roku ogarnął jeden z gmachów fabrycznych przy pierwszej z tych ulic.

Z relacji zamieszczonej 2 kwietnia tegoż roku w łódzkiej gazecie „Rozwój” wieje groza: „Ogólne przygnębienie wywołał w mieście niebywały rozmiarem i arcysmutny w skutkach onegdajszy (tj. przedwczorajszy – dop.A.K.) pożar w gmachu fabrycznym Britzmana (…) Nieszczęściem pożar wszczął się pod dachem tak, że prawie od razu ratunek był niemożliwy, a silny wiatr wykręcający się bezustannie podniecał go, grożąc przeniesieniem na bardzo blizko położoną fabrykę  Fürstenwalda, której parkan już w kilku miejscach gorzeć począł. Gdyby  nie zapobieżono z tej strony, gazownia i kotłownia tuż znajdujące się groziły  eksplozją i zagładą całej dzielnicy”. Jak podano w relacji, silny wiatr przenosił płonące żagwie aż na dachy fabryki Maurycego Piesch’a,  usytuowanej po drugiej stronie stawu na Wolbórce.

Gaszenie pożaru fabryki przy ulicy Jeziornej trwało ponad 30 godzin. Wielu strażaków zostało silnie poparzonych i pokaleczonych. Przy ochronie sąsiedniej fabryki Fürstenwalda pomagało kilkuset mieszkańców Tomaszowa, którzy m.in. gasili piaskiem rozlaną ropę.  Na koniec ze smutkiem podkreślono, że pożar ten nie tylko pozbawił pracy setki robotników, ale także zrujnował  kilku fabrykantów. W spalonym doszczętnie budynku mieściło się bowiem kilka przędzalni należących do różnych właścicieli.

Zdaniem Mariana Fronczkowskiego, tomaszowskiego historyka-regionalisty, specjalizującego się m.in. w dziejach tutejszego przemysłu, cytowana relacja prasowa najprawdopodobniej dotyczy powstałej w 1892 roku fabryki wyrobów  bawełnianych Augusta Britzmana. Być może wynajmował on jej zabudowania innym przemysłowcom. Jego fabryka sąsiadowała po tej samej stronie ulicy Jeziornej od strony wschodniej z dużą fabryką włókienniczą Oskara Fürstenwalda. Pierwsza z nich została odbudowana po opisywanym pożarze,  a w jej murach po II w. św. mieściła się m.in. przetwórnia mięsa. Dzisiaj po tej fabryce nie ma już śladu, natomiast budynek drugiej z nich przetrwał dziejowe zawieruchy i przez wiele powojennych lat służył oświacie, mieszcząc popularną „budowlankę”.