„Historie odnalezione” Andrzeja Kobalczyka ukazują się w stałym cyklu w piątkowych wydaniach „Tygodnika 7 Dni” – dodatku do „Dziennika Łódzkiego” (mutacja Tomaszów Mazowiecki, Opoczno).
Tomaszowscy dorożkarze za kołnierz nie wylewali…
W przepisach dla dorożkarzy, wydanych w 1928 roku przez magistrat miasta Tomaszowa Mazowieckiego, zwrócono szczególną uwagę na odpowiednie zachowanie tych przewoźników. Podkreślono, że jeżdżąc po mieście musieli obowiązkowo być „w stanie zupełnie trzeźwym”, zaś z pasażerami winni byli obchodzić się „grzecznie i roztropnie”. Dorożkarzowi groziło odebranie koncesji za jazdę w stanie nietrzeźwym lub za pobicie pasażera.
Takie sankcje nie odstraszały bynajmniej tomaszowskich dorożkarzy, zwyczajowo gustujących w mocniejszych trunkach. Niektórzy odznaczali się także krewkim usposobieniem, wywołując awantury i bójki. Trafiali przez to do kronik kryminalnych tomaszowskich gazet, odnalezionych ostatnio z pomocą pasjonata lokalnej historii – Mariana Fronczkowskiego. Opis takiego zdarzenia zamieścił „Głos Tomaszowski” z 5 czerwca 1925 roku w artykule Jerzego Krzeckiego pod nieco przewrotnym tytułem: „Raz sztuka…”.
„Jan Wiśniewski jest starym wytrawnym dorożkarzem i dlatego jego kontakt z policją nie należy do rzadkości, zwłaszcza, że Wiśniewski czuje w sobie dziwną awersję do granatowego munduru. Swego czasu był skazany na 3 miesiące aresztu, ale odwołał się do łaski Prezydenta Rzplitej i kara została mu darowana. Od tej chwili Wiśniewski uważał się za pupilka Pana Prezydenta i sądził, że jest mu wszystko wolno. Na tej opierając się podstawie znów wywołał burdę i chciał pobić posterunkowego Sadlika. Tym razem Sąd Grodzki skazał go na 3 miesiące aresztu i raczej bez nadziei na darowanie kary” – donosiła tomaszowska gazeta.
Krewki dorożkarz J. Wiśniewski był także zamieszany w krwawą bójkę, jaka wywiązała się kilka lat później na przystani wioślarskiej nad Pilicą. W relacji zamieszczonej 4 czerwca 1934 roku w „Echu Tomaszowskim” napisano, że 18 maja tegoż roku niejaki Władysław Byczek (zam. przy ul. Boźniczej 31) oraz bracia Maks i Alfred Kelerowie (zam. ul. Fabryczna 11) wszczęli kłótnię z przebywającymi na przystani dorożkarzami: Wiśniewskim i Jasińskim. Doszło do bijatyki z użyciem noży, którymi obydwaj dorożkarze zostali poranieni.
Nie wylewali za kołnierz także tutejsi wozacy, co miało czasem poważne następstwa. Świadczy o tym wydarzenie opisane przez „Głos Tomaszowski” w 1925 roku. W notatce pt. „Pijany woźnica spowodował nieszczęśliwy wypadek” podano, że 4 czerwca tegoż roku ulicą Warszawską przejeżdżał wozem konnym niejaki Dawid Kryże. „Wóz szedł z pełną prędkością. W pobliżu domu swego (ul. Warszawska 83) wskutek wadliwego kierowania końmi, Kryże najechał na przejeżdżającego wówczas rowerem Tracza Józefa (ul. Cicha 13). Rower został zdruzgotany, zaś cyklista dostał się nieszczęśliwie pod koła wozu, które zgniotły mu nogi. Tracza odwieziono do lekarza miejskiego, który udzielił mu pierwszej pomocy. Niefortunnego, pijanego woźnicę pociągnięto do odpowiedzialności sądowej.”
Na zdjęciu: Konna dorożka na ulicy Zapiecek – zdjęcie z 1928 roku.
Archiwum Andrzeja Kobalczyka.
Radiowa wizyta Ignacego Mościckiego w Lubochni
Przed 78 laty nazwa Lubochni stała się znana w całej Polsce dzięki radiowej transmisji niezwykłego wydarzenia z udziałem Prezydenta RP Ignacego Mościckiego. Złożył on w tej wsi wizytę, co prawda, nie osobiście, ale właśnie poprzez fale radiowe. Uświetnił w ten sposób odbywające się 3 maja 1939 roku w Lubochni oficjalne przekazanie radioodbiorników ofiarowanych przez niego dla 22 szkół i świetlic wiejskich z tego rejonu. Uroczystość, uświetniająca obchody 3-majowego Święta Narodowego, zgromadziła prawie cztery tysiące mieszkańców Lubochni i okolicznych miejscowości, a także licznych przedstawicieli władz.
Jak napisano w relacji zamieszczonej 15 maja tegoż roku w tygodniku „Antena”, kulminacyjnym punktem wydarzenia było radiowe przemówienie I. Mościckiego, transmitowane z Warszawy. „Lecz oto z głośników sześciu odbiorników zainstalowanych przed gmachem szkoły rozbrzmiewają potężne dźwięki Hymnu Narodowego. Tłum, oddziały, przedstawiciele władz, organizacyj, przybyli na uroczystość z Rawy, Opoczna i Warszawy – wszystko zamiera w bezruchu. Z głośników padają pierwsze słowa przemówienia Pana Prezydenta. Na twardych, wichrem zsiekanych twarzach gospodarzy, na hożych licach młodzieży, na jasnych buziach dziatwy widać wzruszenie szczere, głębokie, że aż za gardło chwyta. Bo przecież to mówi sam Pan Prezydent, którego tu wszyscy tak dobrze znają, który nieraz, gdy spotkał po drodze do Spały wracające ze szkoły dzieciaki – zatrzymywał samochód, wysiadał i niejedną chwilę przegwarzył z nawpół przytomnymi ze szczęścia malcami” – barwnie opisano w warszawskim tygodniku podniosły nastrój niezwykłej transmisji.
W imieniu Prezydenta RP odbiorniki radiowe wręczył starosta powiatu rawsko-mazowieckiego Modliński. Za hojny dar podziękował uczeń szkoły powszechnej w Lubochni – Karolek Lambert. Po nim przed mikrofonem stanęła siedmioletnia Marysia Witkówna, by zadeklamować wierszyk poświęcony I. Mościckiemu. Wdzięczność w imieniu rodziców wyraził wójt gminy Rzeczyca – Jan Gruda, odznaczony orderem Virtuti Militari za bohaterstwo w wojnie polsko-bolszewickiej oraz Krzyżem Zasługi. Prezydentowi Mościckiemu poświęcono także kilka pieśni w wykonaniu ludowych chórów z Królowej Woli i Smardzewic.
Uroczystość, w całości transmitowaną przez Polskie Radio, zakończyła wielka defilada organizacji i stowarzyszeń z miejscowości okalających letnią rezydencję I. Mościckiego w Spale. Dodajmy, że był on inicjatorem utworzenia wzorcowego „regionu spalskiego”, służącego szerzeniu oświaty, kultury oraz nowoczesnych form rolnictwa w okolicznych wsiach. Wyraziło się to m.in. we wsparciu przez I. Mościckiego budowy lubocheńskiej szkoły, co upamiętniła zawieszona w niej marmurowa tablica.
Na zdjęciu: Uczniowie z darami od I. Mościckiego. Archiwum Andrzeja Kobalczyka
Polski okręt pod pomnikiem Tadeusza Kościuszki
W międzywojennym Tomaszowie wyjątkowo uroczyście obchodzono przypadające w końcu czerwca doroczne Święto Morza. Stawało się ono, zwłaszcza od 1933 roku, podniosłą manifestacją patriotyczną w obronie polskiego wybrzeża przed zakusami hitlerowskich Niemiec. Wymownie o tym świadczy artykuł pt. „Jak Tomaszów obchodził Święto Morza”, zamieszczony w dzienniku „Ilustrowana Republika” z 1 lipca tegoż roku.
„W dniu tym społeczeństwo naszego miasta, zdając sobie doskonale sprawę, jak olbrzymie znaczenie dla rozwoju politycznego i gospodarczego Polski posiada wolny dostęp do morza – w nastroju podniosłym złożyło ślubowanie, iż tego skrawka rdzennie polskiego wybrzeża bronić będzie do upadłego i nie zezwoli nigdy wydrzeć go sobie przez swego wiecznie zachłannego sąsiada zachodniego, który znów wyciąga swą dłoń zaborczą” – deklarowano już na wstępie prasowej relacji.
Dalej napisano, że tomaszowskie obchody Święta Morza zaczęły się 28 czerwca uroczystym capstrzykiem w centrum miasta. Nazajutrz w świątyniach wszystkich wyznań odprawiono nabożeństwa w intencji polskiego morza. Następnie z ulicy Pałacowej (późniejsza ulica POW) ruszył pochód przedstawicieli organizacji społecznych, zawodowych i politycznych oraz członków przysposobienia wojskowego na czele z orkiestrą strażacką. Na placu Kościuszki do uczestników pochodu przemówił prezes Związku Obrony Kresów Zachodnich K. Kokular podkreślając, że podstawą bytu i pomyślnego rozwoju Polski jest właśnie morze.
„Następnie pochód ruszył na przystań Tomaszowskiego Towarzystwa Wioślarskiego, gdzie wrzucono w nurty Pilicy hasło: „Nie oddamy Morza Polskiego” by wody zaniosły tę niezłomną wolę Narodu Polskiego do portu polskiego (…) O godz. 13-tej przeciągnął ulicami miasta pochód wieśniaków ze wsi Smardzewice, złożony z orkiestry, kosynierów, grupy wieśniaczek w strojach narodowych z transparentami: „Wierni Ojczyźnie i morzu”. Pochód ten ze względu na swoją oryginalność witany był przez mieszkańców miasta oklaskami” – relacjonowała łódzka gazeta.
Podobny charakter i przebieg tomaszowskie Święto Morza miało w następnych latach. Atrakcją obchodów w 1934 roku był ustawiony przed pomnikiem Tadeusza Kościuszki duży model polskiego okrętu oświetlony wieczorem lampionami. Obchody święta w 1938 zainaugurowano już 26 czerwca podniesieniem polskiej bandery na placu Kościuszki, a także uliczną zbiórką na Fundusz Obrony Morskiej. Miasto udekorowano białoczerwonymi flagami.
Zwieńczeniem tych uroczystości były tradycyjne „wianki” na przystani TTW nad Pilicą, uświetnione m.in. koncertem orkiestry Tomaszowskiej Fabryki Sztucznego Jedwabiu i chóru „Lutnia”, a także „ogniami bengalskimi”. Nie zabrakło wioślarskich regat i konkursu na najładniej udekorowaną łódź. Świąteczny dzień zakończył dancing nad Pilicą.
Na zdjęciu: Tomaszowianie ślubują polskiemu morzu – lata 30. XX wieku. Zbiory Andrzeja Kobalczyka
Rzecz o tomaszowskiej gazowni z aferą w tle
Mało znany i dziś już prawie zapomniany fragment dziejów Tomaszowa Mazowieckiego wiąże się z istniejącą tutaj kiedyś gazownią miejską. Swoje powstanie zawdzięczała inżynierowi-chemikowi Konradowi Billewiczowi, który w 1908 roku uzyskał od ówczesnych władz miasta koncesję na budowę takiego zakładu. Miał duże doświadczenie w tej branży; najpierw pracował w gazowni łódzkiej, a w 1890 roku uruchomił zrujnowaną gazownię miejską w Kaliszu, by później zostać jej właścicielem. Jednakże we wspomnianym 1908 roku inż. Billewicz zdecydował się sprzedać kaliską gazownię i przeprowadzić z rodziną do Tomaszowa.
Ze zrozumiałych względów zbudowana przez niego gazownia została umiejscowiona na peryferiach miasta, a dokładniej na pustym wtedy terenie przy ulicy Pobożnej (u zbiegu dzisiejszych ulic: Legionów i Fabrycznej). Już w 1910 roku z nowo zbudowanej wytwórni popłynął gaz do latarni miejskich. Klientami gazowni stały się także tomaszowskie fabryki. Podczas I wojny światowej gazownia była nieczynna, a ulice miasta tonęły w ciemnościach. Uruchomiono ją ponownie w 1921 roku.
W tym czasie tomaszowska wytwórnia stała się częścią spółki akcyjnej Gazownie Polskie, a inżynier Billewicz został jej kierownikiem. Jednocześnie był bardzo aktywny na niwie samorządowej i społecznej, stając się w Tomaszowie postacią powszechnie znaną i poważaną. Tym większym echem odbiła się tutaj afera w gazowni, ujawniona w 1931 roku. Jej mimowolnym uczestnikiem stał się właśnie K. Billewicz, przebywający od dwóch lat na emeryturze. Kulisy tej bulwersującej sprawy opisał łódzki „Głos Poranny” w wydaniach z 12 i 13 grudnia 1931 roku.
W relacji z rozprawy piotrkowskiego sądu okręgowego na sesji wyjazdowej w Tomaszowie podano, że na ławie oskarżonych zasiadł niejaki Kirszenbaum – wieloletni i wyłączny odbiorca koksu i smoły z tej gazowni. „Cieszył się on wyjątkowym zaufaniem dyrektora gazowni Billewicza oraz jego żony i syna Konrada – Józefa. Był ich doradcą finansowym i załatwiał nawet różne intymne sprawy rodzinne” – napisała łódzka gazeta.
Niestety, okazało się, że Kirszenbaum wykorzystał zaufanie rodziny Billewiczów wystawiając w ich imieniu tzw. weksle grzecznościowe. Wiele z weksli, żyrowanych przez tomaszowską gazownię, miało sfałszowane podpisy. Zysk z tych machinacji trafiał do kieszeni Kirszebauma. Tym sposobem naraził zarówno gazownię, jak i rodzinę Billewiczów na poważne straty. Sąd skazał go za to na dziewięć miesięcy więzienia. Jego córka za współudział w podrabianiu weksli otrzymała karę 2 miesięcy więzienia w zawieszeniu.
Warto dodać, że inż. Konrad Billewicz zmarł w 1932 roku. Zbudowana przez niego gazownia funkcjonowała do 1939 roku. Po wojnie nie została odbudowana.
Na zdjęciu: Tomaszowska gazownia w latach międzywojennych. Zbiory Marka Wawrzeńczyka.