„Historie odnalezione” Andrzeja Kobalczyka ukazują się w stałym cyklu w piątkowych wydaniach „Tygodnika 7 Dni” – dodatku do „Dziennika Łódzkiego” (mutacja Tomaszów Mazowiecki, Opoczno).
Jak żeliwny żubr do Spały wędrował?
Stojąca w centrum Spały żeliwna statua żubra obrosła mitami i niewyjaśnionymi jeszcze zagadkami. Wiadomo na pewno, że jej historia zaczyna się od carskiego polowania, odbytego 6 i 7 października 1860 roku w Puszczy Białowieskiej. W wielkich łowach na zaproszenie cara Aleksandra II uczestniczyli również przedstawiciele dworów panujących ówczesnej Europy. Ubito prawie sto sztuk grubszego zwierza, zaś z ręki samego cara padło m.in. 10 żubrów. Dla upamiętnienia tego wydarzenia car polecił ustawić na miejscu łowów posąg żubra naturalnej wielkości.
Statua, którą zaprojektował Mihal’y A. Zichy – nadworny artysta malarz cara Aleksandra II, została odlana z żeliwa przez fabrykę Ogariowa w Petersburgu. Ważący 4 tony pomnik z wysokim, również żeliwnym postumentem, opatrzonym opisem głośnego polowania, stanął w Zwierzyńcu (pomiędzy Białowieżą i Hajnówką) w 1862 roku.
W sierpniu 1915 roku statuę żubra wraz z postumentem zdemontowano i ewakuowano przed nadciągającą ofensywą armii niemieckiej, wywożąc go koleją do Moskwy. W 1924 roku pomnik ten na mocy Traktatu Ryskiego został zwrócony stronie polskiej przez władze sowieckiej Rosji w drodze rewindykacji zagrabionych pamiątek historycznych.
Po przywiezieniu z Moskwy posąg żubra z rozłożonym postumentem trafił najpierw na dziedziniec Zamku Królewskiego w Warszawie. Potwierdza to unikatowa fotografia, wykonana 8 czerwca 1926 roku na dziedzińcu remontowanego wtedy zamku. Jak napisano na odwrocie zdjęcia, przedstawia ono grupę oficerów 22 pułku piechoty z jego dowódcą ppłk. Henrykiem Kruk-Paszkowskim. W tle widać posąg żubra i części żeliwnego postumentu.
Z zamku na pewien czas posąg ten trafił do warszawskiego Muzeum Ziemi. Dopiero stąd został przeniesiony do letniej rezydencji prezydenta RP – Ignacego Mościckiego w Spale. Nie wiadomo jednak, kiedy dokładnie to nastąpiło. W dotychczasowych publikacjach podawano na ogół 1928 rok.
Nowe światło na tę sprawę rzuca zamieszczona w tygodniku „Siew” z 11 września 1927 roku obszerna relacja z pierwszych, ogólnopolskich dożynek prezydenckich, odbywających się w Spale 28 sierpnia tegoż roku. Po przemarszu powitalnym przed I. Mościckim, stojącym na ganku spalskiego pałacyku, grupy dożynkowe przeszły na jego drugą stronę, by oczekiwać na ceremonię składania wieńców. Z przodu znaleźli się ubrani w stroje ludowe.
„Ci zaś, co byli ubrani z miejska, musieli zatrzymać się w głębi, koło spiżowego żubra, a to dlatego, by swym szarym, nijakim ubiorem nie zaśmiecać kwiecistej perspektywy obrazu” – napisano w relacji „Siewu”. Jak z tego wynika, posag żubra stał w Spale już w 1927 roku. Niewykluczone, że sprowadzenie go do Spały przez I. Mościckiego wiązało się ze wspomnianymi wcześniej dożynkami.
Na zdjęciu: Posąg żubra na Zamku Królewskim. Archiwum Andrzeja Kobalczyka
Katastrofalny wybuch fabrycznego kotła
Potężny wybuch wstrząsnął w kwietniu 1875 roku ówczesnym Tomaszowem Rawskim. Wywołała go eksplozja kotła parowego w fabryce włókienniczej Püschla. Jej skutkiem, oprócz ofiar śmiertelnych, było zniszczenie kilku sąsiadujących ze sobą fabryk! Towarzyszyły temu iście dantejskie sceny, szeroko opisywane przez lokalne i warszawskie gazety. W opisie katastrofy, zamieszczonym 25 kwietnia tegoż roku przez piotrkowski „Tydzień”, przytoczono relację pracownika wspomnianej fabryki nazwiskiem Resner, który odniósł w niej ciężkie obrażenia.
„Według słów p. Resnera, spotkał go św. p. Püschel śpieszący się do swego zakładu, w którym przed chwilą pękła korba komunikacyjna wielkiego koła trybowego. Wobec takiego uszkodzenia, wstrzymującego bieg maszyn, polecono wygarnąć ogień z pod kotła i gdy tego jeden z robotników dopełniał – nastąpiła eksplozyja (…) P. Resner wydobyty został z pod gruzów obok zabitego właściciela i pozostaje dotąd w stanie bardzo niebezpiecznym” – donosił piotrkowski tygodnik.
Wskazał przy tym na graniczące z cudem ocalenie jednego z palaczy obsługujących ten kocioł. Według gazety wybuch odrzucił go aż na prawie 400 kroków ponad stertami drewna na fabrycznym placu, ogrodzeniem oraz drogą i jadącymi po niej furami z drewnem! „…i kiedy jednocześnie jeden z włościan przy furze wyrzuconym odłamem muru został na miejscu zabity, – ów palacz ponad jego wozem przelatujący, spadł opodal na ziemię i prócz zemdlenia, lekkiego pokaleczenia twarzy i chwilowej sił utraty – cięższego wcale nie poniósł szwanku”.
Jak podał „Tydzień”, powodem eksplozji było nadmierne obciążenie kotła maszyny parowej, eksploatowanej w tej fabryce. Dopuszczalne, bezpieczne ciśnienie w kotle mogło wynosić maksimum siedem atmosfer, a tymczasem w krytycznym momencie zwiększono je aż do dwunastu! Konsekwencje tej nierozwagi były tragiczne.
„…prócz 9-ciu pierwotnych ofiar tego wypadku, 2-ch ludzi z pomiędzy ciężko rannych już zmarło, a powrót do zdrowia kilku jeszcze jest bardzo wątpliwym (…) Strat też z wynikłego następnie pożaru możeby można było i uniknąć, gdyby ruiny fabryki Püschla po wybuchu kotła przezorniej były oblane wodą i pilnie strzeżone. Zniszczenie 5-ciu najcelniejszych fabryk w Tomaszowie (Püschla, Schwanhausera, Knotha, Richtera i Seidla), prócz śmierci 11-tu dotąd osób i kilkomiljonowej straty w budowlach, warsztatach i materyjałach, pozbawiło zarazem środków zarobkowania liczne rodziny robotników” – ubolewano w prasowej relacji.
Zdaniem Mariana Fronczkowskiego, wytrawnego badacza dziejów tomaszowskich fabryk, opisana tutaj katastrofa najprawdopodobniej miała miejsce w rejonie ulicy Jeziornej (obecnie – Farbiarskiej) na prawym brzegu stawu, spiętrzającego Wolbórkę.
Na zdjęciu: Fabryki przy ulicy Jeziornej na zdjęciu z końca XIX wieku. Zbiory Jerzego Pawlika
Podwójna śmierć w miejskim zakładzie kąpielowym
Równo 95 lat temu – 3 stycznia 1923 roku uruchomiono w Tomaszowie nowo zbudowany miejski zakład kąpielowy. Ulokowano go na lewym brzegu Wolbórki u zbiegu ulic: Wesołej i Miłej (przy zakręcie dzisiejszej ulicy Konstytucji 3 Maja). Zakład, wzniesiony przy wydatnej pomocy kredytów Ligi Narodów, był chlubą ówczesnych włodarzy miasta.
„Pomyślany i stworzony nie jako przedsiębiorstwo dochodowe, lecz jako pierwszorzędnej wagi czynnik higjeny społecznej, umożliwia miejski zakład kąpielowy miejscowej ludności uboższej, w pierwszym rzędzie robotniczej, korzystanie z kąpieli w formie parówki, natrysków i wanien po cenach bardzo niskich” – chwalił się tomaszowski magistrat na łamach „Echa Mazowieckiego” z 20 sierpnia 1927 roku.
Wielkie powodzenie ogólnodostępnego i taniego zakładu kąpielowego sprawiło, że wkrótce podjęto jego rozbudowę. Już w 1926 roku miejską łaźnię powiększono o nowe, duże skrzydło wraz z drugim kotłem parowym i zbiornikiem wodnym. W rozbudowanym obiekcie przybyło 10 kabin. W kilku z nich zainstalowano piecyki gazowe do ogrzewania wody. Niestety, po dwóch latach jeden z piecyków przyczynił się do tragedii, która wstrząsnęła całym miastem.
Jej obszerny opis, zamieszczony w „Głosie Tomaszowskim” z 2 grudnia 1928 roku, opatrzono poruszającym tytułem: „Dwa trupy w łaźni miejskiej”. Z relacji gazety wynika, że dwa dni wcześniej we wspomnianej łaźni postanowili zażyć kąpieli: 13-letni Josek Rozenberg (syn radnego miejskiego, na co dzień – właściciela zakładu krawieckiego) i 16-letni Majer Zajderman (czeladnik krawiecki w zakładzie Rozenberga). Obydwaj zajęli jedną kabinę i oświadczyli łaziennemu, że sami przygotują sobie kąpiel używając gazowego piecyka. Naruszało to obowiązujące przepisy, ale łazienny wyraził zgodę, zapewne mając na względzie funkcję ojca jednego z chłopców w Radzie Miejskiej.
„Obydwaj zadługo przebywali w kabinie i usługujący kilkakrotnie przypominał im, że już najwyższy czas ustąpić wannę oczekującym (…) Gdy na pukanie nikt nie odpowiadał, tknięty złem przeczuciem, otworzył zamek wytrychem. Oczom jego przedstawił się straszny widok: w wannie pływał trup Zajdermana, na podłodze zaś koło drzwi leżał trup 13-letniego Joska Rozenberga, ucznia 3-ej klasy Żyd. Gimnazjum” – napisano w tomaszowskiej gazecie.
Niestety, wezwany natychmiast lekarz przybył dopiero po godzinie. Jego pomoc okazała się spóźniona. Tragedią w miejskiej łaźni zajęła się policja i sędzia śledczy. Uznano, że spowodowało ją nieopatrzne zgaszenie przez chłopców płomienia piecyka gazowego. Ulegli oni zatruciu ulatniającym się gazem.
Dodajmy, że po wojnie budynek dawnej łaźni miejskiej był m.in. siedzibą tomaszowskiego oddziału „Ruchu”. Po jego likwidacji długo stał opuszczony, a w końcu uległ rozbiórce.
Na zdjęciu: Budynek zakładu kąpielowego w Tomaszowie. Zdjęcie z 1927 roku. Archiwum Andrzeja Kobalczyka
Ostatnie słowa bandyty grasującego pod Spałą
Przed 90 laty w okolicach Spały i Rzeczycy siali postrach groźni bandyci. Ich ujęcie przybrało nieoczekiwany, sensacyjny obrót. Napisano o tym w artykule pt. „Spowiedź bandyty spod Spały”, zamieszczonym 22 sierpnia 1928 roku przez wydawany we Lwowie dziennik „Chwila”. Powołując się na doniesienia łódzkiego „Kurjera Wieczornego” lwowska gazeta podała, że wspomniana wcześniej banda została osaczona podczas policyjnej obławy.
„Jeden z bandytów, którzy urządzali napady w pobliżu Spały, otoczony przez policyę we wsi Rzeczyca, wyszedł był z rewolwerem ze stodoły i oświadczył, że się podda, o ile mu policya nie przeszkodzi w skreśleniu krótkiego życiorysu. Poczem, podpisawszy się po ostatnim zdaniu – odebrał sobie życie wystrzałem” – napisano w lwowskiej „Chwili”. Przytoczono także treść pisemnego, przedśmiertnego oświadczenia bandyty.
Okazał się nim 26-letni Aleksander Surowy, urodzony w Jarosławiu, wyznania greko-katolickiego. Napisał, że miał wyjątkowo trudne dzieciństwo. Ukończył siedmioklasową szkołę w Jarosławiu. Niestety, podczas walk o Przemyśl w 1915 roku jego ojciec dostał się do niewoli rosyjskiej i już z niej nie powrócił. Pozostawione przez niego pieniądze na utrzymanie rodziny i wykształcenie dzieci matka A. Surowego przepuściła wraz ze swoimi kochankami.
„Mając lat piętnaście musiałem pracować ciężko na chleb, lecz i jego nie miałem, gdyż matka pieniądze brała i zawsze przepiła. Więc zapoznałem się z chłopakami niższej kategorii. Nauczyli mnie oni kłamać, jak również kraść, więc głodny, bosy i goły wyjeżdżałem do Czech, do Berna – tam dopiero pierwszy raz sam na siebie zarobiłem, choć przykro mi było, lecz musiałem” – wyznawał młody bandyta.
Napisał dalej, że w swoim życiu popełnił wiele kradzieży, zaś w wolnej Polsce dokonał sześć włamań do kas. Za jedno z nich został skazany na karę więzienia, którą odsiadywał w Przemyślu. Tam zaprzyjaźnił się z niejakim Janem Pawłowskim, z którym w 1922 roku zorganizował udaną ucieczkę.
„Gdy zbiegłem z Przemyśla udałem się wraz z Pawłowskim Janem do wsi Rzeczycy i stąd wychodziliśmy na drogi rabować pieniądze na życie; pieniądze braliśmy tylko Żydom. Pierwszy napad nasz był na Żydów koło Inowłodza, drugi za Pilicą, także koło Inowłodza, trzeci był w lesie na drodze koło wsi Konewka. Tam postrzeliłem Żydów, ilu nie wiem, lecz strzelałem dlatego, że stać nie chcieli. Stamtąd wróciłem wraz z Pawłowskim do Rzeczycy i tu zostaliśmy osaczeni przez policyę (…) Pawłowski zdecydował się na poddanie, lecz ja postanowiłem sobie życie odebrać, więc to wykonam.” – napisał w swoim ostatnim słowie.
Czy ten groźny bandyta rzeczywiście tak zakończył swoje życie? A może jego przedśmiertna „spowiedź” była tylko dziennikarską mistyfikacją…
Na zdjęciu: Funkcjonariusze Policji Państwowej ze Spały. Lata 20. ub. wieku. Archiwum Andrzeja Kobalczyka