„Historie odnalezione” Andrzeja Kobalczyka ukazują się w stałym cyklu w piątkowych wydaniach „Tygodnika 7 Dni” – dodatku do „Dziennika Łódzkiego” (mutacja Tomaszów Mazowiecki, Opoczno).
Smutne pożegnanie cara Aleksandra III ze Spałą
We wrześniu 1894 roku car Aleksander III po raz ostatni przebywał w swojej spalskiej rezydencji myśliwskiej. W odróżnieniu jednak od jego poprzednich przyjazdów na polowania do Spały, ten pobyt był krótszy i przebiegał w wyjątkowo smutnym nastroju. Przyczyną było nagłe pogorszenie stanu zdrowia cara, ciepiącego na wirusowe zapalenie nerek.
O przygnębiającej atmosferze panującej wtedy w Spale mówi mało znana korespondencja, zamieszczona 5 października tegoż roku na łamach „Dziennika Poznańskiego”. Napisano w niej, że tamtego września polowania w lasach spalskich odbywały się prawie codziennie, ale bez udziału cara.
„Car jest mężczyzną wzrostu słusznego, budowy niemal atletycznej. Otóż tak spadł z ciała, iż nie ma go, mówiąc językiem laików, połowy. Jest tak przygnębiony i smutny, iż nie siada do stołu; na obiadach w Spale był tylko raz jeden przy stole; jadał w swoim gabinecie. (…) Czy to pod wpływem rad lekarskich, czy też się stan zdrowia widocznie pogorszył, ostatnie trzy dni car wychodził na spacer z laską w ręku i zbytnio się od pałacu nie oddalał. Widok tego niegdyś kolosa, dziś opierającego się na lasce, na otaczających robił bardzo przykre wrażenie” – donosił korespondent poznańskiej gazety.
Cieniem na trwający w dniach 4-17 września, pobyt Aleksandra III i jego świty w spalskiej stanicy myśliwskiej, położył się również tragiczny wypadek. W trakcie jednego z polowań na jelenie następca tronu – wielki książę Mikołaj Aleksandrowicz, postrzelił idącego w nagance Wojciecha Sobienia, syna gospodarza ze wsi Zawroty. Pomimo udzielonej pomocy lekarskiej zmarł on następnego dnia.
„Wypadek ten struł humor myśliwym, ale chłopów od brania udziału w nagankach nie odstręczył, płacą im bowiem za dzień po 80 kopiejek, dają dwa razy po kieliszku wódki i obiad z potrawą mięsną. Stały kontyngent chłopów na czas polowań wynosi 800; brani zaś są ze wsi okolicznych po poprzedniem (co dzień) obrewidowaniu i zaopatrzeniu każdego w bilet imienny” – zaznaczono w korespondencji.
Hrabia Ostrowski przy carskim stole
Znalazł się w niej także akcent tomaszowski. Podczas opisywanego pobytu cara w Spale z uwagi na zły stan jego zdrowia odstąpiono od tradycyjnych przyjęć włościan, śpiewów dzieci włościańskich i prezentacji miejscowych władz. „Car raz jeden tylko zażyczył sobie mieć u stołu osobę nie stanowiącą jego otoczenia. Mianowicie kazał zaprosić na obiad hrabiego Ostrowskiego (Juliusza – dop. A.K.), właściciela dóbr Tomaszów Rawski, którego lasy graniczą ze Spałą i polecił na obiad zaprosić, jak się wyraził, „swego sąsiada”. Hrabia Ostrowski zaraz nazajutrz przyjechał o 8, ale do stołu nie zasiadł ani car, ani carowa, która tego dnia jak na złość zasłabła. Dostąpił więc hr. Ostrowski tylko tego zaszczytu, iż siadł do stołu, przy którym prezydował następca tronu” – napisano w poznańskim tygodniku.
Warto dodać, że nieco ponad miesiąc po przyśpieszonym wyjeździe ze Spały car Aleksander III zmarł w letniej rezydencji Liwadia na Krymie, mając zaledwie 49 lat.
Na zdjęciu: Car Aleksander III na przejażdżce w lasach spalskich. Rycina z 1892 roku. Archiwum Andrzeja Kobalczyka
Z rewolwerami po zboże ze spichlerzy w Łazisku
Wyjątkowo groźni rabusie upodobali sobie w latach międzywojennych majątek ziemski w podtomaszowskiej wsi Łazisko, należący do Maksymiliana Müllera. Obiektem ich pożądania było zboże, przechowywane w spichlerzach tego majątku. Złodzieje ci nie wahali się nawet używać broni palnej wobec interweniujących policjantów. O dwóch takich zdarzeniach było głośno w ówczesnej prasie.
Dramatyczny przebieg pierwszego z nich opisano w relacji, zamieszczonej 29 czerwca 1933 roku na łamach łódzkiego dziennika „Ilustrowana Republika”. Napisano w niej, że właściciel majątku zauważył ciągłe wykradanie zboża z jego spichlerzy. Poinformował o tym funkcjonariuszy Komisariatu Policji Państwowej w Tomaszowie. Po dłuższej obserwacji ujęli oni złodziei. Okazali się nimi: Władysław Giżewski (zam. przy ul. Wolnej 29) i Jan Mazurek (zam. przy ul. Warszawskiej 72-74).
„W czasie doprowadzania ujętych sprawców na miejsce przestępstwa, gdzie miało być dokonane szczegółowe dochodzenie, jacyś dwaj ukryci za płotem osobnicy dali do eskortujących policjantów kilka strzałów rewolwerowych, chcąc widocznie w ten sposób odbić aresztowanych. Zarządzony natychmiast pościg nie dał jednak pomyślnych wyników. Prowadząc energiczne śledztwo w kierunku ustalenia nazwisk osobników, którzy strzelali do funkcjonariuszy policji, znajdujących się na służbie, komisariat stwierdził, że czynu tego dokonali Józef Lenarczyk (wieś Komorów) oraz Józef Giżewski (ul. Wolna 21), kuzyn Władysława” – donosiła łódzka gazeta.
Poinformowała również, że dopiero następnego dnia udało się ująć J. Lenarczyka, który ukrywał się przed policją. Następnej nocy także J. Giżewski wpadł w ręce stróżów prawa. Obydwóch przekazano do dyspozycji władz sądowych.
Ukryci pod workami strzelali do policjantów
Po niespełna dwóch latach w Łazisku doszło do niemal identycznej kradzieży zboża, dokonanej przez tę samą szajkę. Ona także zakończyła się strzelaniną. Jak napisano w wydaniu „Ilustrowanej Republiki” z 16 czerwca 1935 roku, sprawcy wynieśli zboże ze spichlerzy M. Müllera w nocy 26 maja. Powiadomieni o tym policjanci zatrzymali w pobliżu dobrze już sobie znanych: J. Mazurka i Wł. Giżewskiego. Znaleziono przy nich kilka kluczy.
„Chcąc sprawdzić, czy klucze te odpowiadają zamkowi śpichrza, wszyscy udali się w kierunku majątku. W pobliżu pod płotem policjanci spostrzegli leżących na ziemi dwóch mężczyzn, przykrytych workami. Posterunkowy Krupowczyk zbliżył się do nich. W tym momencie padły dwa strzały rewolwerowe, i osobnicy rzucili się do ucieczki. Krupowczyk dał za nimi strzał z karabinu. Drugi z posterunkowych, Bazyli Petryszyn, pobiegł na przełaj, chcąc im zagrodzić drogę. Również do niego owi mężczyźni strzelili dwukrotnie. Wskutek ciemności nocnych udało się obu osobnikom zbiec, lecz wkrótce zostali ujęci” – relacjonował łódzki dziennik.
Napisał też, że w tej sprawie w stan oskarżenia postawiono pięć osób. Spośród nich Józefa Lenarczyka i Józefa Giżewskiego oskarżono o usiłowanie zabójstwa policjantów. Tym razem ci przestępcy trafili za kraty na wiele lat.
Na zdjęciu: Funkcjonariusze Komisariatu Policji Państwowej w Tomaszowie. Zdjęcie z 1930 roku. Archiwum Andrzeja Kobalczyka
Carski lokaj czyścił buty Ignacemu Mościckiemu
Podczas ogólnopolskich dożynek prezydenckich, odbywających się w Spale w sierpniu 1928 roku, wspominano jeszcze niedawną, carską przeszłość tej osady. Przywołano ją m.in. na łamach łódzkiego dziennika „Ilustrowana Republika” w wydaniu z 30 sierpnia tegoż roku. Relację obecnego na dożynkach korespondenta tej gazety opatrzono intrygującym tytułem: „Były kamerdyner cara Mikołaja czyści buty p. Prezydentowi Rzpilitej. Car nienawidził i uciekał od swoich adiutantów”.
Autor zrelacjonował w niej rozmowę z napotkanym na dożynkach sędziwym, nieznanym z nazwiska, kamerdynerem prezydenta Ignacego Mościckiego. Okazało się, że pełnił on tę służbę w spalskim pałacyku jeszcze za czasów cara Mikołaja II. Żurnalista dopytywał starego lokaja o jego wrażenia z kontaktów z władcą Rosji, przyjeżdżającym do Spały na polowania.
„Poczciwy lokaj ożywia się. Nagle, pręży się i staje „na baczność”. Trwa to jednak sekundę… Pod wpływem papierosa którym go poczęstowałem przyszedł wreszcie do siebie i zrozumiał, że rozmawia nie z carem, ale dziennikarzem. Nieboszczyk car – rozpoczyna znowu swą opowieść eks-kamerdyner – dobry był pan (…) Ostatni raz był Mikołaj w Spale w r. 1912. Czyściłem mu wówczas buty. Kiedy wyjeżdżał dał mi pięćdziesiąt rubli…” – z rozrzewnieniem wspominał spalski kamerdyner.
Opowiadał dalej, że w trakcie pobytu cara Spała była otoczona potrójnym kordonem żandarmów i wojska. Osoby postronne nie miały do niej żadnego dostępu. Według starego lokaja car wprost nie cierpiał swoich adiutantów, którzy pilnowali go jak oka w głowie. „Nieraz żalił się i ubolewał, że nie jest zwykłym śmiertelnikiem.. Żal mi go było, bo w gruncie rzeczy było to dusza-człowiek” – wyznawał dziennikarzowi spalski lokaj.
Jak car wymknął się ze Spały
Stary kamerdyner wspominał też, że kiedyś car spytał go, czy nie zna jakiegoś bocznego wyjścia z pałacyku. Kiedy wskazał je władcy, ten wymknął się i samotnie, tylko ze szpicrutą w ręku, udał na długi spacer po lesie. Tymczasem w spalskiej rezydencji powstał rwetes. Czterech adiutantów konno wyjechało na poszukiwania cara. Znaleźli go aż koło Inowłodza. Car powracał piechotą. Przy bramie wjazdowej zatrzymał go żołnierz.
„- Stój! Przepustka!… Car stanął jak wryty. Tego się nie spodziewał. Nie zdradzając jednak swego incognito daje znak adiutantowi, ażeby milczał. – Przepustki nie mam… – To was nie przepuszczę… odpowiada żołnierz, który oczywiście cara nie poznał. – A co ma zrobić człowiek który nie ma przepustki i ma pilny interes do Spały? Żołnierz jest niezdecydowany. Po chwili kategorycznie oświadcza: – Nie propuszczaju!… – A jeśli u cara niet propuska? – Żołnierz najpierw zbaraniał o następnie sprezentował broń. Car przeszedł. Kiedy znalazł się z powrotem w pałacu zawezwał komendanta warty i oświadczył: – Dać żołnierzowi rubla…” – snuł swoją, zapewne częściowo zmyśloną opowieść były lokaj cara.
Być może był nim Stanisław Gwieździński, uwieczniony na zamieszczonym obok zdjęciu prasowym z 1926 roku.
Na zdjęciu: Były lokaj carski ze Spały – S. Gwieździński. Zdjęcie „Kurjera Porannego”. Archiwum Andrzeja Kobalczyka
Groźny pożar fabryki w centrum Tomaszowa
Pełną grozy noc z 1 na 2 czerwca 1938 roku przeżyli mieszkańcy domów usytuowanych przy ówczesnej ulicy Marszałka Piłsudskiego w Tomaszowie przy wyjeździe w kierunku Piotrkowa. Atmosfera strachu przeniosła się na całe centrum miasta. Sprawił to gwałtowny i wielki pożar stojącego tutaj budynku fabrycznego. O jego dramatycznym przebiegu i dotkliwych skutkach napisano następnego dnia w łódzkim dzienniku „Republika”.
„Wczoraj o godzinie 0.30 w nocy straż ogniowa wezwana została do groźnego pożaru, jaki wybuchł w budynkach fabrycznych przy ul. Marszałka Piłsudskiego Nr 25, stanowiących własność sukcesorów Fischera. Nad miastem rozlała się olbrzymia łuna, świadcząca o wielkich rozmiarach pożaru. Straż pożarna napotkała w swej akcji na duże trudności z powodu złego dojazdu do palącego się obiektu oraz braku dostatecznej ilości wody” – donosiła łódzka gazeta.
Napisano w niej również, że ogień wybuchł na parterze budynku, gdzie mieściła się przędzalnia. Pomimo energicznych wysiłków straży ogień począł szerzyć się z zastraszającą szybkością. Po upływie kilku minut przeniósł się na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się warsztaty tkackie. Wkrótce zarwała się podłoga na pierwszym piętrze, a wraz z nią runęły na dół z wielkim hukiem wszystkie maszyny.
Akcja gaśnicza trwała kilka godzin. Pomimo tego ogień strawił doszczętnie budynek fabryczny. Całkowitemu zniszczeniu uległo także czternaście warsztatów tkackich, zespół maszyn przędzalniczych, dwie skręcalnie, gremplarnia, szereg silników elektrycznych oraz większa ilość surowców, półfabrykatów i gotowych towarów.
Najbardziej stratni „fabrykanci bez fabryk”
Z płonącego budynku udało się uratować pewną ilość surowej wełny, sprasowanej w tzw. belach. Stało się tak dzięki pełnej poświęcenia akcji ratunkowej, podjętej przez mieszkającego po sąsiedzku naczelnika tomaszowskiego urzędu skarbowego – Idzikowskiego. Jako pierwszy znalazł się on na miejscu pożaru.
„Naczelnik Idzikowski przy pomocy dwóch osób oderwał drewniany parkan, znajdujący się o 5 mtr. od fabryki, a następnie dostał się do magazynu surowców, skąd począł wyciągać bele na ulicę. To tylko zdołano uratować z płonącego obiektu” – podkreślono z uznaniem w prasowej relacji.
Poinformowano, że pożar wywołała iskra z maszyny przędzalniczej, która upadła na łatwopalne materiały. Straty oszacowano na około 150 tys. ówczesnych złotych. Właściciele spalonej fabryki mieli ubezpieczony tylko sam budynek na kwotę 40.000 zł, ale bez maszyn. Najbardziej poszkodowani zostali dzierżawiący pomieszczenia w tym budynku drobni przedsiębiorcy, którzy nie byli ubezpieczeni.
Należeli oni do szybko wtedy rosnącej w Tomaszowie grupy „fabrykantów bez fabryk”. Masowo wydzierżawiali wnętrza większych fabryk, unieruchomionych z powodu kryzysu ekonomicznego. Z czasem jednak stali się zagrożeniem dla właścicieli fabryk, gdyż unikali opłat skarbowych i ubezpieczania maszyn, a także zatrudniali robotników na znacznie gorszych warunkach. Miało to znaczący wpływ na niższe ceny ich wyrobów.
Na zdjęciu: Pogorzelisko jednej z tomaszowskich fabryk włókienniczych. Zdjęcie z pocz. XX wieku. Archiwum Andrzeja Kobalczyka