„Historie odnalezione” Andrzeja Kobalczyka ukazują się w stałym cyklu w piątkowych wydaniach „Tygodnika 7 Dni” – dodatku do „Dziennika Łódzkiego” (mutacja Tomaszów Mazowiecki, Opoczno).
Park Rodego – odtrutką na dymy i sadze z fabryk
„Fabryczno-przemysłowe miasto Tomaszów, którego liczba ludności sięga 30 tysięcy, nie posiada publicznego ogrodu, ani parku, ani w ogóle odpowiedniego miejsca do spacerów, odpoczynku na świeżym powietrzu, publicznych zabaw itp. Wstęp do okalających miasto lasów rządowych i prywatnych jest zabroniony. Dlatego mieszkańcy miasta chcący po całodniowej pracy w fabrykach, kantorach, składach, sklepach i straganach pospacerować i pooddychać świeżym powietrzem, zmuszeni są wykorzystywać do tego tylko trotuary ulic, bowiem nic lepszego nie ma w mieście”.
Taką, przygnębiającą opinię wyrazili członkowie tomaszowskiego magistratu w protokole sporządzonym 26 stycznia 1910 roku. Był on odpowiedzią na złożony w poprzednim roku wniosek grupy obywateli miasta na czele z doktorem Janem Serafinem Rode w sprawie utworzenia parku miejskiego. Władze Tomaszowa poparły ten postulat, uznając, że taki park jest wręcz niezbędny nie tylko do wypoczynku, ale też dla poprawy zdrowia tomaszowian narażonych na trujące wyziewy wielu fabryk.
Dlatego na lokalizację parku zaproponowano należący do miasta plac przy ulicy św. Antoniego, naprzeciwko nowo zbudowanego kościoła ewangelickiego. „Plac ten, usytuowany w lepszej części miasta, z dala od fabryk i ich dymu i sadzy, jest w pełni odpowiedni i przydatny na miejski ogród” – podkreślono w tymże protokole. Zaproponowano też, by wyznaczony plac został najpierw ogrodzony solidnym, żelaznym parkanem na kamiennym fundamencie.
Co prawda, tego ogrodzenia nie zbudowano, ale w 1916 roku doszło wreszcie do wytyczenia w tym miejscu pierwszego w Tomaszowie parku miejskiego z prawdziwego zdarzenia. Po trzech latach obsadzono go sprowadzonymi z Warszawy drzewami i ozdobnymi krzewami. W 1930 roku postawiono tutaj pomnik Doktora Jana Rodego, jednocześnie nadając parkowi jego imię.
Potańcówki i koncerty w parkowej werandzie
Mało kto dzisiaj wie, że na przedwojenne urządzenie Parku Rodego złożył się także okazały drewniany pawilon, nazywany wtedy werandą lub altaną. Ten urokliwy obiekt stanął około 1930 roku na granicy parku od ówczesnej ulicy Rodego (dziś. ul. Żwirki i Wigury). Jak wynika z odnalezionej ostatnio dokumentacji, była to lekka, otwarta z trzech stron budowla o wymiarach 18×4 m. z wychodzącym na park gankiem. W środku był bufet i parkiet do tańca.
Przed wojną tomaszowianie przychodzili tu chętnie na kawę, ciastka i lody oraz na potańcówki. W parkowej werandzie koncertowały orkiestry tomaszowskiej OSP i TFSJ. Po wojnie na tym miejscu stanął murowany pawilon z tarasem. Mieścił kawiarnię „Liliput”, której nazwę pod rozbudowie w 1965 roku zmieniono na „Klubową”. Było to ulubione miejsce spotkań i potańcówek tomaszowskiej młodzieży.
Po kolejnej przebudowie w latach 70. parkowy pawilon zaczął pełnić rolę stołówki -najpierw dla pobliskiej komendy MO, a potem dla szkoły gastronomicznej. Obecnie mieści się tutaj Środowiskowy Dom Samopomocowy.
Na zdjęciu: Park Rodego z widoczną po lewej stronie werandą na przedwojennej pocztówce. Archiwum Andrzeja Kobalczyka
Zbrodnie, które wstrząsnęły międzywojennym Tomaszowem
„Bestialska zbrodnia pod Tomaszowem Maz. Pięciu drabów zamordowało b. biuralistę łódzkiego. – Zbrodniarze sami zakopali w ziemi swą ofiarę”. Taki, mrożący krew w żyłach tytuł nosił artykuł, zamieszczony 28 maja 1932 roku w łódzkim dzienniku „Ilustrowana Republika”. Podano w nim wstrząsające szczegóły mordu, dokonanego kilka dni wcześniej na Rudolfie Hiske, 30-letnim mieszkańcu wsi Olszowiec.
Napisano, że zamordowany był właścicielem gospodarstwa rolnego w tej wsi. Wcześniej pracował w biurze jednej z łódzkich firm. Po utracie tej pracy wrócił do rodzinnego Olszowca, by zająć się wraz z ojcem pracą na roli. Z czasem R. Hiske pomyślał o ożenku. Ślub został wyznaczony na 15 czerwca tegoż roku.
Niestety, szczęście i spokój młodego człowieka zakłócały ciągłe zatargi z zawistnymi sąsiadami. Nie mogąc dłużej znosić doznawanych od nich zniewag R. Hiske zwrócił się do urzędu skarbowego. Tam złożył doniesienie na nękających go mieszkańców swojej wsi. Poinformował, że Roman Milow, Mundek Jessa, Paul i Rudolf Hilke oraz niejaki Jaguś prowadzą nielegalnie przedsiębiorstwo budowlane. Na skutek tego doniesienia cała piątka została ukarana wysokimi grzywnami.
„Z kolei oni poprzysięgli zemstę Hiskemu, lecz o wiele straszniejszą w swych skutkach. Przez całą niedzielę śledzili swą ofiarę, szukając odpowiedniego momentu. I tak o godz. 23-ej, gdy Hiske odprowadził swą narzeczoną i wracał drogą leśną do domu napadnięty został przez 5-ciu drabów, którzy kijami, prętami żelaznemi oraz nożami poczęli go obijać w nieludzki sposób. Głowa Hiskiego została zupełnie rozpłatana i zniekształcona. Ponadto napastnicy poderżnęli swej ofierze gardło i przecięli żyły na rękach w okolicach pulsu, poczem tak zmasakrowanego trupa zakopali w lesie” – relacjonowała gazeta.
Tę makabryczną mogiłę odkryły dopiero po trzech dniach dzieci zbierające drewno w lesie. Powiadomiona o tym policja najpierw ujęła M. Jessa, który przyznał się do tego bestialskiego czynu oraz wydał swych wspólników.
Zabił córkę kijem za… zbyt krótkie włosy
Jeszcze szerszy oddźwięk miało zabójstwo dokonane pięć lat wcześniej w samym Tomaszowie. Opisał je ogólnopolski tygodnik „Rola” w wydaniu z 21 sierpnia 1927 roku.
„Z Tomaszowa Mazowieckiego donoszą nam o tragicznym wypadku zamordowania Fajgi Gotlieb, jednej z najpiękniejszych dziewcząt tego miasta. Ośmnastoletnia Fajga, od pół roku toczyła z ojcem swoim Baruchem walkę o krótką fryzurę. Ojciec groził córce, że jeśli ostrzyże włosy, to ją wydziedziczy i zamorduje. Dziewczyna nie przejmowała się zbytnio pogróżkami ojca, poszła do fryzjera i ucięła włosy.
Gdy wróciła do domu, Baruch Gotlieb wpadł w szał i zaczął okładać córkę grubym kijem po głowie. Interwencja sąsiadów okazała się spóźniona, bo pobita dziewczyna doznała wstrząsu mózgu i w kilka godzin po wypadku zmarła. Baruch Gotlieb sam udał się na posterunek policji i oskarżył siebie o zamordowanie córki” – donosił warszawski tygodnik.
Na zdjęciu: Widok Tomaszowa z wieży kościoła ewangelickiego na zdjęciu z 1918 roku. Archiwum Andrzeja Kobalczyka
Do kopalni „Biała Góra” – końmi, autobusem i promem
Ważną rolę w historii kopalni piasku kwarcowego „Biała Góra”, założonej w 1922 roku pod Smardzewicami, odegrały konie. Początkowo piasek urabiano tutaj prostymi metodami, posługując się do jego transportu wagonikami ciągniętymi przez poczciwe siwki i gniadosze. Surowy i przetworzony urobek transportowano do stacji kolejowej Jeleń wynajętymi furmankami. Zbudowana w 1927 roku 6-kilometrowa kolejka wąskotorowa z kopalni do tej stacji także miała trakcję konną. Pierwsze lokomotywki spalinowe pojechały nią dopiero w 1946 roku.
W upaństwowionej dwa lata później kopalni pod nową nazwą: „Zakłady Wydobywcze Piasku w Białej Górze koło Tomaszowa Mazowieckiego” konie nadal były potrzebne. Konne zaprzęgi używano nie tylko do różnych prac na terenie kopalni, ale sporadycznie także do transportu pracowników. Dowożono ich nie tylko z sąsiednich wsi, ale także z oddalonego o 6 km Tomaszowa. To tutaj, a dokładniej przy ul. Zgorzelickiej 37, mieściły się w tym czasie biura dyrekcji białogórskiej kopalni.
Interesujących informacji na temat organizacji pracowniczych przewozów między Smardzewicami i Tomaszowem dostarczają dokumenty przechowane w TKSM „Biała Góra”. Znalazło się wśród nich zarządzenie dyrektora kopalni – Aleksandra Rudzkiego z 26 marca 1954 roku dotyczące wykorzystania służbowego autobusu.
„Przy przewozie ludzi samochodem t.zn. urzędników ze Smardzewic do Tomaszowa Maz. wyjazd ma być punktualny o godz. 7-ej nie zwracając nawet uwagi, czy są wszyscy pracownicy. Również przewóz urzędników z Tomaszowa Maz. ma odbywać się punktualnie t.zn. wyjazd z przed P.D.T. (tj. Państwowego Domu Towarowego – dziś DH „Tomasz”) o godz. 7.30.” – rygorystycznie zarządził dyrektor.
Podobna dyscyplina obowiązywała tychże biuralistów przy przejazdach zaprzęgiem konnym. Prawdopodobnie uruchamiano je w przypadku awarii autobusu. „Jeśli zaistnieje wypadek przewozu końmi urzędników odjazd ze Smardzewic ma odbyć się o godz. 6.50 a odjazd w drogę powrotną o 7.40 nie zwracając uwagi czy też zdążyli wszyscy na czas” – uprzedzało dyrektorskie zarządzenie.
By robotnicy nie wpadali do Pilicy…
W inny sposób rozwiązano problem pracowników „Białej Góry” mieszkających we wsiach na drugim brzegu Pilicy, a m.in. w Swolszewicach i Nagórzycach. Unikając wielokilometrowej wędrówki przez najbliższy most w tomaszowskiej Brzustówce pokonywali oni rzekę brodem, a zimą – po lodzie. Czasem miało to fatalne skutki.
„Zdarzają się bardzo często wypadki, że robotnicy wpadają do wody, później chorują i nie przychodzą do pracy, co może odbijać się na wydajności” – zapisano w protokole z narady techniczno-wytwórczej, odbytej w kopalni 29 marca 1951 roku.
Ówczesne przepisy zabraniały budowy kładki na Pilicy, będącej jeszcze wtedy rzeką spławną. Dlatego zadecydowano na tejże naradzie o budowie małego promu do przewozu pracowników. Został on wykonany siłami własnymi kopalni. Drewniany prom o wymiarach 5 x 2,5 m był przeciągany ręcznie po stalowej linie rozpiętej między brzegami rzeki.
Na zdjęciu: Zbudowany w 1951 roku prom do przewozu pracowników „Białej Góry”. Archiwum TKSM „Biała Góra” Sp. z o.o.
Gimnastyczny relaks dla robotnic wilanowskiej fabryki
Przed wojną w zatrudniających kobiety oddziałach produkcyjnych Tomaszowskiej Fabryki Sztucznego Jedwabiu dwukrotnie w ciągu zmiany wstrzymywano pracę. Krótkie, bo 10-minutowe przerwy przeznaczano tutaj codziennie na… zbiorową gimnastykę pracownic. Tę nowatorską praktykę tomaszowska fabryka wprowadziła jako jedna z pierwszych w łódzkim okręgu przemysłowym.
Donosił o tym „Łódzki Express Ilustrowany” w wydaniu z 2 kwietnia 1935 roku. Poinformowano w nim o projekcie wprowadzenia w fabrykach krótkich przerw, podczas których robotnice uprawiałyby „gimnastykę odpoczynkową”.
Najpierw ten pomysł wdrożono w państwowej fabryce Monopolu Spirytusowego przy ul. Rokicińskiej w Łodzi. Zatrudnione w niej robotnice dwukrotnie w ciągu zmiany ćwiczyły przy dźwiękach muzyki pod kierunkiem swoich koleżanek, które ukończyły specjalny kurs instruktorski Przysposobienia Wojskowego i Wychowania Fizycznego. Korzystny wpływ tej gimnastyki na sprawność fizyczną robotnic, niewątpliwie przekładającą się także na lepszą wydajność ich pracy, szybko doceniono w Tomaszowie.
„Wczoraj do okręgowej inspekcji pracy w Łodzi nadeszło pismo z dyrekcji Tomaszowskiej Fabryki Sztucznego Jedwabiu o wprowadzeniu dla robotnic przerw odpoczynkowych w pracy poświęconych gimnastyce. Po porozumieniu z okręgowym urzędem wychowania fizycznego przy D.O.K. IV w Łodzi na terenie Tom. Fabryki Sztuczn. Jedw. przystąpiono wczoraj do prowadzenia ćwiczeń, w których bierze udział obecnie 1.300 robotnic. Ćwiczenia gimnastyczne odbywają się w salach fabrycznych i trwają 10 minut. Już za kilka dni liczba gimnastykujących się robotnic zwiększy się do 2.700. Nastąpi to po odpowiednim przygotowaniu sal” – zapowiadano w łódzkiej gazecie.
Fabryczny stadion i przystań nad Pilicą
Zastosowaniem takiej prekursorskiej formy dbałości o zdrowie i kondycję zatrudnionych kobiet nie omieszkano pochwalić się w publikacji, wydanej rok później z okazji 25-lecia TFSJ. „Niezaprzeczalną monotonję pracy w oddziałach kobiecych urozmaica odpowiednio dostosowana gimnastyka, odbywana w czasie przerw w pracy. Ćwiczenia te prowadzone są pod kierunkiem wykwalifikowanej instruktorki, przy dźwiękach muzyki, nadawanej przez głośniki. Niekiedy – na przykład w oddziale sortowni – terenem ćwiczeń jest sala pracy. Dla pracownic innych oddziałów, których pomieszczenie nie nadaje się do ćwiczeń, urządzono specjalne hale gimnastyczne” – wyjaśniano w jubileuszowym albumie tomaszowskiej fabryki.
Ponadto informowano, że gimnastykę i gry sportowe prowadzono, zarówno dla kobiet jak i mężczyzn, także na wolnym powietrzu. Służyło do tego obszerne boisko, urządzone obok TFSJ w dzielnicy Wilanów i oddane do dyspozycji Fabrycznemu Klubowi Sportowemu. Posiadał on również szatnię przy boisku i zimowe pomieszczenie do zaprawy sportowej, a także własną przystań wioślarską na Pilicy. Być może te poczynania choć w części rekompensowały bardzo szkodliwe dla zdrowia warunki pracy w tak wielkiej fabryce chemicznej.
Na zdjęciu: Codzienne ćwiczenia gimnastyczne dla robotnic w TFSJ. Archiwum Andrzeja Kobalczyka
Bagnet ocalił żołnierza przed nożownikiem z Rolandówki
W okresie międzywojennym przebywający na urlopie żołnierze niektórych formacji wojskowych nosili przy wyjściowym mundurze karabinowy bagnet. Niewątpliwie, ten bojowy atrybut przysparzał żołnierzowi splendoru w jego rodzimym środowisku. Jednocześnie dawał mu poczucie bezpieczeństwa i możliwość obrony w sytuacji zagrożenia. Świadczy o tym dramatyczne wydarzenie, do którego doszło w Tomaszowie w 1937 roku. Zostało opisane przez łódzki dziennik „Echo” w wydaniu z 28 kwietnia tegoż roku w relacji pod sensacyjnym tytułem: „Żołnierz zabił awanturnika. Sąd wojskowy orzekł, że działał w obronie koniecznej”.
Poinformowano w niej, że Wojskowy Sąd Okręgowy w Łodzi rozpatrywał sprawę mieszkańca Tomaszowa Mazowieckiego – Stanisława Mordaki, odbywającego w tym czasie zasadniczą służbę wojskową w jednym z pułków, stacjonujących w Łodzi. Żołnierz ten został oskarżony o pozbawienie życia Mieczysława Fijałkowskiego, zamieszkałego w Tomaszowie przy ulicy Rolanda (dzisiejsza ulica Gen. Józefa Hallera).
„Mordaka przyjechał na Święta Wielkanocne na urlop z Łodzi do Tomaszowa. Tu przed domem swoim w Wielki Piątek, zaczepiony został przez będącego w stanie podchmielonym, znanego w Rolandówce (podmiejska dzielnica Tomaszowa – dop. A.K.) awanturnika Fijałkowskiego, który chciał ugodzić żołnierza nożem. Mordaka działając w obronie własnej zadał cios Fijałkowskiemu bagnetem. Wkrótce po tym Fijałkowski zmarł. Przypadkowy zabójca stanął przed Sądem Wojskowym, który po rozpatrzeniu sprawy wydał wyrok całkowicie uniewinniający Stanisława Mordakę od winy i kary, zaznaczając w motywach, że miała tu miejsce obrona konieczna i nie została ona przekroczona” – donosiła łódzka gazeta.
Eksplozja w tomaszowskiej restauracji
Z wojskowym uzbrojeniem w rękach żołnierza – tym razem zawodowego, wiązało się także sensacyjne wydarzenie, do którego doszło w Tomaszowie osiem lat wcześniej. Na szczęście, nie spowodowało ono tragicznych skutków, choć miało nieoczekiwany i groźnie wyglądający przebieg. Donosił o tym „Głos Tomaszowski” w notatce zamieszczonej 25 czerwca 1929 roku. Opatrzono ją intrygującym, choć nie do końca odpowiadającym prawdzie tytułem: „Granat przy stoliku restauracyjnym”.
„W ubiegłą sobotę w restauracji Kunerta miał miejsce wypadek, który na szczęście nie spowodował tragicznych następstw. Do restauracji tej przybył z rodziną sierżant Wojska Polskiego Władysław Bernacki. W czasie, gdy przybyli zajęci byli spożywaniem kolacji, sierżantowi wypadł zapalnik od granata. Doszło do eksplozji, w wyniku której lekko ranna została córka Bernackiego” – napisano lakonicznie w prasowej notatce.
Wielce zastanawiające w tej historii jest to, w jakim celu zawodowy podoficer nosił przy sobie niebezpieczny zapalnik od granatu. Dlaczego zabrał go ze sobą na rodzinną kolację w restauracji? Czy był to tylko wynik niefrasobliwości sierżanta Bernackiego? Niestety, na te pytania tomaszowska gazeta nie odpowiedziała.
Warto dodać, że wymieniona wcześniej restauracja, należąca do Genowefy i Alberta Kunertów, znajdowała się wtedy przy ul. Jeziornej 25 (dziś – ul. Farbiarska).
Na zdjęciu: Żołnierz na spacerze ulicą św. Antoniego w okresie międzywojennym. Archiwum Andrzeja Kobalczyka