„Historie odnalezione” Andrzeja Kobalczyka ukazują się w stałym cyklu w piątkowych wydaniach „Tygodnika 7 Dni” – dodatku do „Dziennika Łódzkiego” (mutacja Tomaszów Mazowiecki, Opoczno).
Za daleko do kolei iwanogrodzko-dąbrowskiej
Długo wyczekiwana linia nowo zbudowanej Iwanogrodzko-Dąbrowskiej Drogi Żelaznej dotarła do Tomaszowa w 1884 roku. To pierwsze w dziejach miasta połączenie kolejowe miało jednak poważną wadę. Na skutek wytycznych władz carskich, podyktowanych względami strategicznymi, linia ta musiała przebiegać w znacznej odległości od miasta. Peryferyjna lokalizacja tomaszowskiego dworca kolejowego powodowała wiele uciążliwości m.in. dla tutejszych fabrykantów.
Jak napisano na łamach łódzkiego dziennika „Echo” z 17 września 1900 roku, większość z nich nadal korzystała z transportu konnego. Był on o połowę tańszy i mniej kłopotliwy od przewożenia towarów nowo uruchomioną koleją. Wynikało to również z zastosowania na niej szerszego rozstawu szyn niż na przebiegającej w pobliżu kolei warszawsko-wiedeńskiej. Dlatego, aby wysłać ładunek z tomaszowskiej fabryki np. do Warszawy, należało go najpierw przewieźć furmanką na oddalony o ponad trzy kilometry od miasta dworzec kolei iwanogrodzko-dąbrowskiej. Stamtąd załadowany do wagonów towar jechał tą linią do Koluszek, gdzie był przeładowywany do pociągu drugiej z wymienionych kolei, aby dotrzeć nią do Warszawy.
W gazecie tej zapowiedziano, że zarząd kolei iwanogrodzko-dąbrowskiej, idąc za przykładem kolei warszawsko-wiedeńskiej, postanowił wydelegować specjalną komisję do zbadania konkurencji, czynionej tymże kolejom przez furmanów. Dawała ona o sobie znać nie tylko w Tomaszowie.
„W ogóle proceder furmański w powiatach: opoczyńskim i końskim doskonale prosperuje. Kamienie ciosowe, żelazo i wapno z pieców opoczyńskich przywożone są do Warszawy końmi, z powrotem zaś furmanki zabierają „szmelc” do fabryk, a przewóz tych artykułów końmi kosztuje taniej niż koleją żelazną” – informowała łódzka gazeta.
Na tomaszowski dworzec – kolejką wąskotorową
Jednocześnie szukano sposobów lepszego skomunikowania Tomaszowa z dworcem kolejowym. Na łamach wydawanego w Warszawie dziennika „Gazeta Polska” ukazał się 11 sierpnia 1900 roku anons, zatytułowany: „Kolejka Tomaszów-rawski”. Poinformowano w nim o zatwierdzeniu przez urząd gubernialny w Piotrkowie Trybunalskim kontraktu dotyczącego połączenia kolejką wąskotorową Tomaszowa ze stacją na kolei iwanogrodzko-dąbrowskiej. Został on zawarty przez tomaszowski magistrat z warszawskim przemysłowcem – Franciszkiem Karpińskim oraz inżynierem – Aleksandrem Nowickim.
„Linja ta pójdzie od stacyi po lesistej szosie powiatowej 1 1/3 wiorsty, do miasta, i tu będzie rozgałęziona po głównych ulicach do wszystkich fabryk, apretur i farbiarni. Długość całej linii wynosi około ośmiu wiorst (prawie 8,5 km – dop. A.K.). Później linia ta będzie przedłużona do rzeki Pilicy, do wapiarni i cegielni. Kierownictwo budowy i eksploatacyi tej kolejki, spółka powierzyła technikowi, p. Bronisławowi Kochanowskiemu, który był inicyatorem budowy kolei warszawsko-grójeckiej” – donosiła warszawska gazeta o projekcie, który jednak nigdy nie został zrealizowany.
Oszuści z Tomaszowa na jarmarku w Opocznie
Podrobiony banknot 20-złotowy był głównym rekwizytem w oszustwach dokonywanych w 1932 roku na jarmarku w Opocznie. Posługiwało się nim kilku mieszkańców Tomaszowa, by wyłudzić spore kwoty prawdziwych pieniędzy od przybywających na targ mieszkańców podopoczyńskich wiosek. O tym wyjątkowo wyrafinowanym i perfidnym procederze napisano w łódzkim dzienniku „Ilustrowana Republika” z 2 grudnia tegoż roku.
Oszustwo polegało na tym, że jeden z hochsztaplerów podchodził do grupek wieśniaków i pokazywał im 20-złotowy banknot odbity tylko z jednej strony. Osobnik ów zobowiązywał się do tego, że za dość niskie wynagrodzenie „wyprodukuje” kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt banknotów o tym nominale. Miały one posiadać awers i rewers prawie identyczny z oryginałem. Przekonywało to zainteresowanych wieśniaków, którzy chętnie zgadzali się na przedstawione im warunki.
„Po zainkasowaniu należności osobnik taki brał od wieśniaka prawdziwy banknot 20-złotowy i owijał go w duży arkusz papieru z poleceniem odpakowania dopiero po upływie 24 godzin. Banknot ten sam miał się „powielić”. Oczywiście, po upływie tego czasu wieśniak nie znajdował w paczce ani tych podróbek, ani nawet swoich 20-tu złotych” – wyjaśniała łódzka gazeta.
Policja ustaliła, że ślady hochsztaplerskiej szajki prowadzą do Tomaszowa. Powiadomiony o tym miejscowy komisariat przeprowadził szereg rewizji. Podczas nich w restauracji przy Pl. Kościuszki 10 ujęto: Bernarda Gawłowskiego – zamieszkałego w barakach miejskich, oraz Konstantego Dirmowskiego – mieszkańca podtomaszowskiej wsi Kaczka. Znaleziono przy nich dowody oszukańczego procederu, a wśród nich wydrukowany z jednej strony banknot 20-złotowy.
Na koniec prasowej relacji podano, że tomaszowscy policjanci mieli dylemat, jak zakwalifikować to przestępstwo. Polegało ono bowiem z jednej strony na fałszowaniu pieniędzy, zaś z drugiej – na oszukiwaniu naiwnych, a przy tym pazernych wieśniaków.
Gęsi „wypierzone” od mrozu?
Na inny, dosyć okrutny pomysł zarobienia na opoczyńskim jarmarku wpadł Józef Fidelis, mieszkaniec wsi Kozenin. Jak napisano na łamach wydawanego w Piotrkowie „Głosu Trybunalskiego” z 20 stycznia 1928 roku, przywiózł on do Opoczna na sprzedaż kilka żywych gęsi.
„I choć żądał za nie dość niskie ceny, jednakże znajdował mało nabywców. Dziwne! Nieprawdaż? Jednakże każdy kto tylko wziął do ręki jedną z gęsi natychmiast kładł ją z obrzydzeniem z powrotem. Cóż się bowiem okazało? Oto Fidelis nader łasy na puch gęsi, oskubał je zupełnie z pierza, i to do tego stopnia, że ciała ich pokryte były ranami, z których ciekła czarnina. Sprowadzony na komisariat policji tłomaczył, że on się nad gęsiami w żaden sposób nie znęcał i oświadczył, że te – same się „wypierzyły”, rany zaś powstały od… mrozu” – relacjonowała gazeta.
Poinformowała również, że pomimo takiego tłumaczenia spisano protokół, w którym zarzucono J. Fidelisowi znęcanie się nad zwierzętami. Bulwersującą sprawę brutalnego oskubania gęsi skierowano do Sądu Pokoju.
Tomaszowskie fabryki na wielkiej wystawie w Poznaniu
Dokładnie 90 lat temu, bo 30 września 1929 roku, zakończyła się Powszechna Wystawa Krajowa, zorganizowana w Poznaniu z okazji dziesięciolecia odzyskania przez Polskę niepodległości. W tym wielkim wydarzeniu, które odbiło się szerokim echem w kraju i za granicą, nie zabrakło dwóch widocznych akcentów tomaszowskich.
Jak napisano w relacji z wystawy, zamieszczonej w łódzkim dzienniku „Ilustrowana Republika” z 18 czerwca, uwagę tysięcy zwiedzających przyciągały umieszczone w pawilonie włókienniczym ekspozycje: Starzyckiej Fabryki Wyrobów Sukiennych Z. Bornstein i Spółki Akcyjnej Fabryk Sukna H. Landsberg. Miały one formę nowoczesnych „kiosków”, specjalnie zaprojektowanych na tę okazję.
„Eksponaty Starzyckiej fabryki w dziale wyrobów zimowych stanowią prawdziwą rewelację zbliżającego się sezonu, zarówno w zakresie deseni, jak i gatunków. Pod względem gatunkowym, zdaniem fachowców, nie ustępują one najlepszym towarom angielskim. Szczególny podziw wzbudzają przygotowane przez fabrykę na sezon gatunki palt jesiennych i zimowych, dotychczas w kraju niewyrabiane. Starzyckie towary paltowe uważane są za bezkonkurencyjny artykuł” – podkreślała łódzka gazeta.
Tkaniny do samochodów i na mundury
Z podobnym uznaniem oceniała ona wyroby drugiej z wymienionych wcześniej fabryk: „Produkcję spółki akc. Fabryki sukna H. Landsberg w Tomaszowie Maz. stanowią tkaniny czysto wełniane, zarówno zgrzebne jak i czesankowe, pod względem gatunków jedne z najwyższych w wytwórczości krajowej. Charakterystyczną cechą wytwórczości sp. akc. H. Landsnerg jest jej różnorodność i wszechstronność. Śmiało rzec można, że nie ma artykułów z dziedziny tkanin wełnianych męskich, którychby firma H. Landsberg nie wyrabiała”.
Stoisko tej fabryki zaskakiwało zarówno ilością, jak i jakością jej wyrobów. Na uwagę zasługiwały zwłaszcza tkaniny nadające się na palta (tzw. veloury, foule, double, faconne, raye i ratine) oraz na ubrania w stylu angielskim i sportowym (m.in. szewioty). Obok nich tomaszowska fabryka pokazała wełniane sukna w kolorach granatowym i zielonym, nadające się na marynarskie czapki, jak też na obicia konnych powozów i samochodów. Zaprezentowała także szeroki wybór tkanin do szycia liberii, fraków i smokingów.
„Odrębną grupę stanowią materiały wojskowe (oficerskie) na płaszcze, spodnie do konnej jazdy, mundury galowe i ćwiczebne, słynące jako specjalność firmy Landsberg. Materjały te firma eksportuje od szeregu lat zagranicę między innymi do Łotwy (…) Na wyróżnienie zasługują też wyrabiane przez sp. akc. H. Landsberg materiały mundurowe dla urzędów państwowych, monopolu i t.p.” – wymieniano w prasowej relacji.
Dodajmy, że patronat nad trwającą przez pięć miesięcy poznańską PeWuKą objął prezydent RP – Ignacy Mościcki. W oficjalnym komunikacie podano, że sprawowane przez niego obowiązki gospodarza tej prestiżowej dla kraju wystawy uniemożliwiły planowane wcześniej zorganizowanie w 1929 roku ogólnopolskich dożynek prezydenckich w Spale.
Wybuch granatu w rękach pijanego sierżanta
Przed 90 laty mieszkańcami Tomaszowa wstrząsnęły dwa dramatyczne wydarzenia, których sprawcami byli pijani żołnierze. Jedno z nich miało tragiczny finał. Doniesiono o tym na łamach łódzkiego dziennika „Ilustrowana Republika” z 29 czerwca 1929 roku w artykule pt. „Śmiertelny wybuch granatu. Atak pijanego sierżanta na żonę”.
Z relacji gazety wynikało, że dwa dni wcześniej do swojego mieszkania przy ówczesnej ulicy Karpaty13 (dziś ul. Mireckiego) wracał późnym wieczorem sierżant 25 pułku piechoty 32-letni Karol Marczewski. Towarzyszył mu kolega z tego pułku Józef Kopczyński, również w stopniu sierżanta. Obydwaj byli w stanie nietrzeźwym.
Po przyjściu do domu Marczewski wszczął awanturę ze swoją żoną Jadwigą, leżącą już w łóżku. Miał do niej pretensje, że nie czekała na niego z kolacją. Mocno poirytowany Marczewski wyjął ręczny granat, chcąc go rzucić na podłogę obok łóżka. W tym momencie doskoczył do niego sierż. Kopczyński z zamiarem odebrania mu granatu.
„Nie mogąc wyrwać granatu pijanemu koledze, Kopczyński wypchnął Marczewskiego na korytarz. Rozwścieczony Marczewski wyciągnął zapalnik granatu, usiłując rzucić granat do pokoju. Ze względu na to, że był pijany, przekroczył czas trzech sekund, wystarczający do eksplozji i granat wybuchł mu w ręku. Skutki wybuchu były straszne. Granat urwał Marczewskiemu prawą rękę, raniąc go ciężko w głowę, piersi i brzuch. Konającego sierżanta przewieziono do szpitala” – napisano w łódzkiej gazecie.
Na marginesie tej relacji warto wyjaśnić, że wymienieni w niej sierżanci byli w kadrze Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty Nr 4, utworzonej dwa lata wcześniej w Tomaszowie. Szkoła zajmująca dawną fabrykę włókienniczą przy ul. Jeziornej 20 (dziś ul. Farbiarska), podlegała organizacyjnie dowództwu 25 pułku piechoty, stacjonującego w Piotrkowie.
Dezerterzy ujęci koło Brzustówki
Pijani żołnierze byli również „bohaterami” mrożących krew w żyłach scen, które rozegrały się w tej samej części miasta po dwóch miesiącach. To zdarzenie opisała „Ilustrowana Republika” z 23 sierpnia 1929 roku.
„W środę, około 8-ej wieczorem lekarz Kasy Chorych dr Hertz jadąc samochodem kasowym przez ul. Bartosza Głowackiego, został zatrzymany przez 2 żołnierzy, którzy zażądali od kierowcy, aby ich odwiózł. Na odgłos awantury przybiegł posterunkowy policji Stefan Szymański, który w żołnierzach poznał poszukiwanych przez władze wojskowe dezerterów 31 p.p strz. kan. (strzelców kaniowskich w Łodzi – dop. A.K.) Wacława Fajfra i Brunona Alfreda Kwarbacha”.
Dalej w relacji podano, że posterunkowy Szymański chciał aresztować pijanych dezerterów. Ci jednak zadali mu bagnetem cztery ciosy w rękę, bok i głowę. Policjant zaczął strzelać do dezerterów, trafiając w rękę Kwarbacha. Pomoc przybyła z komisariatu policji otoczyła ich w lesie koło Brzostówki, gdzie zostali ujęci. Kwarbacha umieszczono w szpitalu, a drugiego dezertera przesłano do władz wojskowych w Łodzi. Posterunkowy Szymański trafił do szpitala, gdzie mu nałożono opatrunki.