„Historie odnalezione Andrzeja Kobalczyka”

„Historie odnalezione” Andrzeja Kobalczyka ukazują się w stałym cyklu w piątkowych wydaniach „Tygodnika 7 Dni” – dodatku do „Dziennika Łódzkiego” (mutacja Tomaszów Mazowiecki, Opoczno).

Tajemnice straszliwej zbrodni w Bielinie

Na zdjęciu: Dwór w Bielinie po trzech dniach od zbrodni. Foto: „Świat” z 8 lutego 1908 roku.Wieś Bielina, położona między Ujazdem i Wolborzem (obecnie gm. Tomaszów), była 112 lat temu miejscem straszliwej zbrodni, która odbiła się szerokim echem w całym kraju. Wieczorem 27 stycznia 1908 roku dokonano napadu na miejscowy dwór. Bandyci zastrzelili właściciela majątku Henryka Wernera i jego żonę Pelagię z Willichów. Na temat tego mordu pojawiły się sprzeczne i niejasne informacje.

Jako pierwszy doniósł o nim już następnego dnia łódzki dziennik „Rozwój”. W notatce pt. „Ohydna zbrodnia” podano, że bandyci najpierw zranili kilka osób ze służby, stawiających im opór. Następnie zamordowali małżeństwo Wernerów i śmiertelnie zranili ich dziecko, po czym ograbili dwór.

Więcej światła na sprawę rzucił obszerny artykuł zamieszczony 8 lutego na łamach wydawanego w Warszawie miesięcznika „Świat”. Już trzeciego dnia po głośnej zbrodni dotarł do Bieliny jego specjalny wysłannik wraz z fotografem. Mieszkająca w dworze gospodyni Franciszka Galant powiedziała reporterowi, że w chwili napadu siedziała z praczką i niańką w kuchni. Kiedy przyszła do nich właścicielka dworu, do kuchni wtargnęło kilku niezamaskowanych i uzbrojonych osobników.

„Pani z krzykiem zaczęła uciekać przez przyległy pokój. Padło natychmiast kilka strzałów naraz. Pani, ugodzona w bok i szyję, padła zaraz trupem, tak, że ciałem swem zatarasowała wejście do następnego pokoju, t.j. do gabinetu pana. Pan siedział przy biurku (…) kilku napastników, przeskoczywszy przez ciało zabitej, wtargnęło do gabinetu i zaraz nastąpiła salwa. Pan Werner, ugodzony kilkunastu celnemi strzałami, został zabity na miejscu i pozostał tak w pozycyi siedzącej przy biurku…” – relacjonowała gospodyni.

Nieco inaczej opisała napad niańka. Stwierdziła, że uciekła przed bandytami do pokoju dzieci Wernerów: trzyletniego Józia i rocznej Marysi. Napastnicy, grożąc jej bronią, zażądali wskazania miejsca ukrycia kosztowności. Obiecali darować jej życie, jeśli ich nie wyda. Z kolei zarządca dworu Władysław Godlewski powiedział, że przed zabiciem H. Wernera próbował powstrzymać bandytów. Powiedział, że bandyci zabrali jedynie sztucer i pistolet H. Wernera.

Czterej mordercy trafili na szubienicę
Rzeczywiste motywy i okoliczności tej zbrodni wyszły na jaw po dwóch miesiącach. W jednym z domów na przedmieściu Tomaszowa, zamieszkałym przez trzech niepracujących robotników, policjanci znaleźli sztucer i zegarek, będące własnością H. Wernera. Robotnicy ci przyznali się do udziału w bandzie, która napadła m.in. na dwór w Bielinie. Zeznali, że dokonali tego w celach rabunkowych w porozumieniu z dworskim dzierżawcą J. Szwarcmanem oraz rządcą Wł. Godlewskim i gospodynią F. Galantową.

W sierpniu 1908 roku sąd wojenny w Lublinie, skazał zabójców H. i P. Wernerów: Januszewskiego, Wł. Kowalskiego, J. Kowalskiego i B. Baumgardta na śmierć przez powieszenie. Uczestniczących w napadzie J. Sejkę i W. Rudzkiego skazano na 15 i 8 lat ciężkich robót. Co ciekawe, pozostali oskarżeni, a w tym rządca i gospodyni dworu w Bielinie, zostali uniewinnieni.

 

Angielskie dziedzictwo w Kuźnicach Drzewickich

Na zdjęciu: Bracia Evansowie: Thomas (u góry), Douglas (po lewej) i Alfred (po prawej). Rycina „Tygodnika Ilustrowanego” z 2 listopada 1867 roku.Osobny, choć dzisiaj prawie zapomniany rozdział w historii Drzewicy, miasta w pow. opoczyńskim, wiąże się z hutnictwem. W tej okolicy już w XVI wieku wytapiano żelazo. W następnym stuleciu ówczesny właściciel dóbr drzewickich Fabian Szaniawski wybudował wielki piec i dwie fryszerki. Jednak metalurgiczna kariera miejsca, nazywanego Kuźnicami Drzewickimi, rozpoczęła się na dobre po wydzierżawieniu ich w 1820 roku przez braci: Thomasa, Douglasa, Alfreda i Andrewa Evansów, przybyłych z Anglii.

Z wielkim uznaniem o ich pionierskich poczynaniach w Kuźnicach Drzewickich napisano w obszernym artykule, zamieszczonym 2 listopada 1867 roku na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”. Podkreślono w nim, że bracia Evansowie założyli tutaj pierwszą z prawdziwego zdarzenia na ziemiach polskich fabrykę maszyn i narzędzi rolniczych oraz odlewów do wzmacniania budowli. Co ważne, na podstawie kontraktu zawartego z Komisją Rządową Spraw Wewnętrznych zobowiązali się do zatrudniania w swojej fabryce wyłącznie miejscowych robotników.

„Wykonanie tego w pierwszych latach urządzenia fabryki, nie było tak łatwe, brak wprawy bowiem ze strony ludności miejscowej, utrudniał w tym względzie bardzo położenie przedsiębiorców, zmuszonych unikać straty czasu i kosztów bezpotrzebnych, a zobowiązanych do terminowego wykonywania robót, od których rozwój rolnictwa i innych gałęzi przemysłu zależał. Położenie to jednak nie zrażało braci Evansów, którzy (…) zapełnili w krótkim czasie warsztaty swoje tutejszymi robotnikami, a liczny ich zastęp rozniósł niebawem nabyte wiadomości po kraju, przyczyniając się tym sposobem do wzrostu rzemiosł i urządzenia innych podobnych fabryk” – podkreślono w tymże artykule.

Pionierskie dzieła czterech braci Evansów
Napisano w nim również, że to bracia Evansowie, jako pierwsi w kraju, zastosowali metodę koksowania węgla kamiennego, pozwalającą wyrugować węgiel drzewny w procesie wytapiania żelaza. Uzyskiwany tym sposobem koks zastosowali, również jako pierwsi w Polsce, do oświetlenia gazowego swojej fabryki.

„Imię Evansów zrosło się z miejscem przeszło 40-letniego ich pobytu, przylgnęło do ust, pozostało w pamięci wszystkich, a lubo fabryka przeszła na własność innych przedsiębiorców, najlepiej jednak świadomi rzeczy dotąd ją fabryką Evansów nazywają (…) Z czterech braci Evansów przybyłych do kraju tutejszego, zostaje tylko przy życiu Alfred. Ze zmarłych Tomasz i Andrzej spoczywają na cmentarzu ewangelicko-reformowanym w Warszawie. Duglas zmarł w Anglii” – podano na koniec artykułu.

Dodajmy, że kolejnym właścicielem fabryki w Drzewicy była spółka „Lilpop, Rau i Loewenstein”. W 1886 roku nabył ją Samuel Kobylański, spadkobierca Samuela Gerlacha, posiadającego znaną wytwórnię sztućców w Warszawie. Po przeniesieniu tej firmy do Drzewicy rodzina Kobylańskich uczyniła z niej znanego na całym świecie, markowego producenta wyrobów nożowniczych i sztućców. Ale to już inna historia…

 

Płonące domy w przedwojennym Tomaszowie

Na zdjęciu: Siedziba tomaszowskiej OSP rozbudowana w 1932 roku. Wydawnictwo jubileuszowe TOSP z 1937 roku.Pożary często nawiedzały międzywojenny Tomaszów. W ciągu roku dochodziło tutaj nawet do dwustu takich zdarzeń. Najczęściej pastwą ognia padały domy i inne budynki z drewna, stanowiące znaczną część zabudowy miasta. Niejednokrotnie te pożary pociągały za sobą śmiertelne ofiary, szczególnie, gdy dochodziło do nich nocą.

Relację z takiego tragicznego wydarzenia zamieszczono na łamach wydawanego w Warszawie „Przeglądu Pożarniczego” z 13 lipca 1930 roku. Napisano w niej, że około godziny trzeciej nad ranem 13 czerwca tegoż roku przypadkowi przechodnie zauważyli gęsty dym i płomienie, wydobywające się z okien sieni drewnianego domu przy ul. Majowej 4. Aby zbudzić mieszkańców, wybijano szyby kamieniami. Niestety, wyważono także drzwi do sieni, wskutek czego ogień natychmiast zajął całą klatkę schodową aż do strychu.

„Jednocześnie ktoś pobiegł do pobliskiego gmachu Banku Polskiego, by telefonicznie zaalarmować Straż pożarną. Telefonistka miejskiej centrali jednak nie odezwała się, choć czynna jest ona bez przerwy. Daremnie także tracono czas na próby telefonicznego połączenia się ze Strażą z sąsiedniej drukarni i browaru. Nie przestając szturmować stacji telefonicznej, wysłano jednocześnie konnego człowieka do Straży. Wówczas dopiero – po 10 minutach milczenia – odezwała się stacja i uzyskano połączenie ze Strażą” – napisano w relacji.

Następnie wyjaśniono, że Tomaszów posiadał wtedy ochotniczą straż pożarną. Zbierała się ona w swojej siedzibie przy ul. Pałacowej (dziś – ul. P.O.W.) dopiero po alarmie i potem wyruszała do pożaru. Feralnej nocy, wskutek opóźnionego powiadomienia, przybyła na miejsce pożaru o godz. 3.30. Strażacy-ochotnicy, dysponujący trzema sikawkami (w tym jedną motorową), niezwłocznie przystąpili do akcji gaśniczej.

„W chwili przybycia Straży dach już stał w płomieniach. Mieszkańcy ratowali się skakaniem z okien, gdyż sień była objęta pożarem. Na chwilę przerwały akcję wybuchy naboi, złożonych na poddaszu. Amunicja ta była własnością nieobecnego naówczas w Tomaszowie przodownika policji. Utrudniał akcję brak hydrantów, tak, że wodę dowożono beczkami. Straż, po usilnej pracy, ugasiła pożar o godz. 7-ej rano.”– informowało pożarnicze pismo. Niestety, w tym pożarze poniosło śmierć małe dziecko i starsza kobieta, a sześć innych osób doznało poparzeń.

Pięć rodzin bez dachu nad głową
Na szczęście bez ofiar w ludziach obyło się w przypadku pożaru, który wieczorem 31 października 1932 roku wybuchł przy ul. Piłsudskiego 29. Jak podano nazajutrz w łódzkim dzienniku „Głos Poranny”, ogień ogarnął najpierw drewniane szopy na podwórku posesji należącej do rodziny Kӧnigheitów, niszcząc je doszczętnie. Następnie pożar przeniósł się na sąsiedni dom mieszkalny Reinholda Ferstera. Uległ on całkowitemu zniszczeniu. Bez dachu nad głową pozostało pięć rodzin.

Na szczęście ogień nie objął sąsiednich szop, mieszczących składy firmy Standard Nobel. Nagromadzono w nich znaczne zapasy olejów, smarów i benzyny.

 

Warszawscy „szopenfeldziarze” wpadli w Tomaszowie

Na zdjęciu: Witryny przedwojennych sklepów w Tomaszowie. Archiwum Andrzeja KobalczykaZmorą właścicieli sklepów tekstylnych w przedwojennym Tomaszowie byli „szopefeldziarze”. Tak w przestępczej gwarze nazywano złodziei dokonujących kradzieży w trakcie oglądania tkanin i wynoszenia ich ze sklepu pod własną odzieżą. Takie zdarzenie opisano w łódzkim dzienniku „Echo” z 1 maja 1937 roku.

Poinformowano w nim o ujęciu w Tomaszowie szopenfeldziarskiej szajki, przybyłej na „gościnne występy” z Warszawy. Złodzieje ci odwiedzali miejscowe sklepy z tkaninami, gdzie jedni z nich targowali się o towar, zaś drudzy w tym czasie zręcznie kradli większe sztuki sukna. Niepostrzeżenie chowali je pod obszerne i specjalnie do tego przystosowane palta. Tym sposobem wspomniana szajka zdołała ukraść tkaniny w składzie Joska Najdelwajsa przy ul. Polnej 1 i w składzie Ajzyka Lichtensteina przy ul. św. Antoniego 5.

„Do składu Lichtensteina weszły początkowo dwie osoby, jak się później okazało Kerszenbaum Mordka i Drzyza vel Dziura Chaja, zam. w Warszawie ul. Nowolipki 22. W parę chwil potem wszedł trzeci wspólnik Wajsbrott Josek. Kerszenbaum wybrał kawałek towaru, który kazał sobie odkroić, zapowiadając, że chce jeszcze kupić kawałek towaru na ubranie, ale bardzo jasnego, bo wyjeżdża do Palestyny. Kupiec wyszedł do fabryki po próbki, a Kerszenbaum w tym czasie udał omdlenie wobec czego sklepowa wyszła do kuchni po szklankę wody, a gdy wróciła zemdlonemu było już lepiej i za chwilę opuścił zakład unosząc pod paltem skradzioną sztukę towaru” – napisano w gazecie.

Podano w niej również, że powiadomieni o tym tomaszowscy policjanci zdążyli zatrzymać M. Kerszenbauma i Ch. Drzyzę na miejscowym dworcu autobusowym, skąd zamierzali wyjechać do Łodzi. Ich wspólnika J. Wajsbrotta aresztowano w Andrzejowie podczas podróży do Łodzi. Znaleziono przy nim walizę ze skradzionymi w Tomaszowie tkaninami o wartości 430 przedwojennych złotych.

Po odbiór długu z… dziecinnym korkowcem
W tomaszowskich sklepach dochodziło przed wojną także do innych, niecodziennych sytuacji. Jak napisano w łódzkim dzienniku „Ilustrowana Republika” z 1 stycznia 1934 roku, do sklepu Szmula Herszkowicza przy pl. Kościuszki 10 wpadł mocno zdenerwowany Bertold Kodach, zam. przy ul. Piekarskiej 18. W ręku trzymał rewolwer i grożąc nim sklepikarzowi zażądał zwrotu 1 tys. zł na poczet kwoty 5 tys. zł, którą mu w swoim czasie pożyczył na procent.

„Herszkowicz zgodził się wówczas spełnić to żądanie, oświadczając jednak, że musi przynieść pieniądze z domu. Wówczas Kodach schował broń do kieszeni i pozwolił opuścić Herszkowiczowi sklep. Ten jednak udał się natychmiast do komisariatu policji, który wydelegował na miejsce posterunkowego. Jak wielkie było zdziwienie obecnych, gdy na żądanie policji Kodach wyjął z kieszeni stary, połamany rewolwer – „korkowiec”, nie nadający się nawet do zabawy dla dzieci” – relacjonowała gazeta.

B. Kodach zeznał, że już kilkakrotnie bezskutecznie domagał się zwrotu pieniędzy od. S. Herszkowicza. Postanowił więc nastraszyć swojego dłużnika dziecięcą zabawką…