„Historie odnalezione” Andrzeja Kobalczyka ukazują się w stałym cyklu w piątkowych wydaniach „Tygodnika 7 Dni” – dodatku do „Dziennika Łódzkiego” (mutacja Tomaszów Mazowiecki, Opoczno)
Tomaszów i Spała były w cieniu „jedwabnego polipa”
Nacechowany sprzecznościami obraz Tomaszowa i jego najbliższej okolicy ukazano 90 lat temu w warszawskim dzienniku „Robotnik”. W wydaniu z 20 września 1926 roku zamieścił on relację pt. „Z wędrówek po Polsce. Piotrków-Sulejów-Tomaszów”. Autor, podpisany pseudonimem „Wilk” odwiedził najpierw Smardzewice. Napisał, że jest to ludna i bogata wieś z okazałym i dobrze zachowanym kościołem Św. Anny i klasztorem pofranciszkańskim. Okazało się, że pomieszczenia nieczynnego klasztoru wynajmowano wtedy na cele świeckie.
„…w roku zeszłym w klasztorze bawiło dużo letników, dziś nie ma ani jednego. Dlaczego? Zakrystian wyjaśnia nam z tajemniczą miną, że rok temu w nocy z 14 na 15-go sierpnia w klasztorze „straszyło”; wszyscy letnicy natychmiast dali drapaka, a w tym roku żaden z nich się już nie pokazał” – relacjonował korespondent warszawskiej gazety.
Prezentując z kolei Tomaszów podał, że jest to spore, bo liczące około 30 tys. ludności, miasto przemysłowe. Korespondent „Robotnika” zwrócił uwagę na odmienny charakter Tomaszowa na tle innych miast; nie ma tu dzielnicy staromiejskiej z wąskimi uliczkami. „Rynek ogromny, niczem plac Saski, ulice szerokie i zakrojone śmiało, dużo przestrzeni (…) Zabytków szukałbyś napróżno – nie wieżyce kościelne, ale ciemno-czerwone kominy fabryczne nadają miastu ton i charakter. Z pośród kominów tych zresztą rzadko który dymi – większość fabryk nieczynna” – zauważył autor oznaki trapiącego Tomaszów kryzysu.
Pomimo tego, jak podkreślił, dzień i noc pracowała usytuowana poza miastem wielka fabryka sztucznego jedwabiu w Wilanowie. „ Zatrudnia ona parę tysięcy robotników, płacąc im podobno nienajgorzej. Zdałoby się, że taka fabryka to deska ratunku dla proletarjatu tomaszowskiego. Ale jest i odwrotna strona medalu; praca w fabryce jest dla robotników do tego stopnia szkodliwą, że najzdrowsze i najtęższe chłopy w krótkim czasie zapadają na zdrowiu. Opowiadają tu, że komisje poborowe z reguły kwalifikują, jako niezdolnych do służby wojskowej, robotników z pewnych działów fabryki sztucznego jedwabiu” – stwierdził warszawski dziennikarz.
Z Tomaszowa udał się do Spały, gdzie zachwycił go ładny i zaciszny park na tle dorodnego lasu sosnowego. Nie przypadł mu jednak do gustu tutejszy pałacyk prezydenta Rzeczypospolitej, który nazwał „skromnym i nieestetycznym”. Zrekompensowała mu to płynąca przez Spałę, wyjątkowo malownicza Pilica. „Błogo tu i rozkosznie, odgłosy świata nie dochodzą. Ale wystarczy przejść się uroczą alejką jeden kilometr w górę Pilicy, aby dostrzec zdala, poza pasmem lasów, zamarłe kominy tomaszowskie i białe cielska „jedwabnego” polipa w Wilanowie” – tak zakończyła swoją korespondencję warszawska gazeta.
Na zdjęciu: Tomaszowska Fabryka Sztucznego Jedwabiu w latach 20. ub. wieku. Zbiory Józefa Gołębiewskiego
Praktykant zakłuty nożami przez byłych kolegów
Na początku września 1926 roku mieszkańcami Tomaszowa wstrząsnęła tragiczna śmierć młodego pracownika jednego z miejscowych biur. Zginął on z rąk swoich byłych kolegów. Sensacyjne okoliczności głośnego zabójstwa opisał 7 września tegoż roku łódzki „Express Ilustrowany”. Zapowiadał je już tytuł artykułu: „Bestjalskie morderstwo w Tomaszowie. 21-letni urzędnik biurowy zakłuty nożami przez pijanych ex-kolegów. Zbrodnia była aktem zemsty.- Mordercy zostali aresztowani”.
W artykule napisano, że ofiarą morderstwa, dokonanego poprzedniej niedzieli, był praktykant biurowy Zygmunt Król. O godzinie 15.00 wyszedł ze swojego mieszkania przy ulicy Skrajnej. Przechodząc sąsiednią ulicą Gołębią natknął się na czterech znajomych, którzy znajdowali się pod mocnym wpływem alkoholu. Między nimi było dwóch kolegów Króla, z którymi wcześniej zerwał kontakty. Powodem był zatarg na tle rywalizacji o pracę.
„Król przywitał się ze znajomemi, pomijając naturalnie kolegów z któremi się gniewał. Ci jednak ku zdumieniu młodzieńca sami na powitanie wyciągnęli ręce. Młodzieniec nie łaknął jednak nawiązania z nimi ponownie stosunków. Toteż uniknął im podania ręki. Nieszczęsny nie przewidział, jakie to mieć będzie dla niego tragiczne następstwo. Oburzeni tem ex-koledzy Króla obrzucili go gradem plugawych wymysłów. Reagując na powyższe, obrażony młodzieniec jednego z nich spoliczkował. Rękoczyn ów stał się hasłem do bestialskiej zemsty, jaką w następnej chwili wywarli na nim rozwścieczeni pijacy. Nagle w rękach ich zabłysły kastety i noże. Na oniemiałego Króla posypały się mordercze ciosy” – relacjonowała łódzka gazeta.
Napisała dalej, że nim zdołano zorientować się w sytuacji, ofiara mściwych kolegów już dogorywała na ziemi, a sprawcy zabójstwa uciekli. Zygmunta Króla niezwłocznie odwieziono do szpitala miejskiego przy ul. Św. Antoniego. Niestety, pomimo przeprowadzonej niezwłocznie operacji zmarł tam niespełna godzinę po zajściu. Dokonana nazajutrz sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci młodego tomaszowianina stały się rany tłuczone na głowie i trzy rany kłute w okolicy serca.
Energiczne śledztwo policji doprowadziło do aresztowania morderców. Ustalono, że na krótko przed dokonaniem zbrodni opuścili nielegalną melinę pijacką przy ulicy Gołębiej. „Zmarły Król pochodzi ze znanej w Tomaszowie rodziny mieszczańskiej. Sam prowadził się nienagannie, pracowitością i uprzejmością zaskarbiwszy sobie szacunek kolegów i pracodawców. Toteż śmierć jego wywarła głębokie wrażenie” – podkreślono na koniec w łódzkiej gazecie.
Warto dodać, że wymienione w relacji ulice Skrajna i Gołębia znajdowały się przed wojną w dzielnicy Wilanów (za parowozownią PKP i torami kolejowymi do Spały).
Na zdjęciu: Szpital miejski przy ul. Św. Antoniego – zdjęcie z 1927 roku. Archiwum Andrzeja Kobalczyka
Przywiązanie do ziemi i tradycji w parafii Lubochnia
Wyjątkowo silnym przywiązaniem do ziemi i tradycyjnych metod uprawy roli odznaczali się przed stu laty mieszkańcy Lubochni i okolicznych wiosek. O wynikających z tego różnorakich skutkach mówiła korespondencja w „Gazecie Świątecznej” z 6 czerwca 1904 roku, nadesłana przez mieszkańca wsi Brenica podpisującego się inicjałami: J.M. Podkreślił on, że w odróżnieniu od innych rejonów kraju w ogóle nie było tu widać zjawiska emigracji zarobkowej do Ameryki i innych krajów. Choć niektórzy gospodarze z parafii Lubochnia mieli zaledwie po trzy, a nawet po jednej mordze gruntu, to jednak nie porzucali swoich wsi. Woleli tutaj wieść dotychczasowe, ubogie życie.
Były wprawdzie w tej okolicy większe gospodarstwa, ale także ich właścicielom się nie przelewało. Zdaniem autora korespondencji wynikało to z braku stosowania jakichkolwiek ulepszeń w prowadzeniu gospodarstw. Mało kto trudnił się tutaj rzemiosłem, gdyż wszyscy woleli pracować na swojej roli. Skutkowało to coraz większym rozdrobnieniem gospodarstw.
„Choć jeden mórg komu ze spadku po ojcu przypada, to go bratu nie ustąpi, ale sam na nim będzie gospodarzył. A to źle, bo gospodarstwa ogromnie się rozdrabniają i coraz większa bieda nastaje. Oto naprzykład we wsi Lubochni osady są już podzielone na takie małe kawałki, a przytem porozrzucane w różnych miejscach, że gospodarze po prostu nie mają gdzie budować. Budują więc tuż jeden przy drugim, a gdzie i na to miejsca brak, stawiają budynki dla siebie jeden u drugiego na podwórzu obok stodół i obór” – napisał autor listu do warszawskiej gazety.
Jednocześnie wskazał na smutne konsekwencje rosnącego zagęszczenia zabudowy wsi w postaci częstych i groźnych pożarów. „Niema oto może pięciu lat, jak we wsi Olszowcu pożar był aż cztery razy. Dwa lata temu na jesieni blizko czwarta część tej wioski spłonęła. A w tym roku dnia 9 marca znowu w tej samej wiosce spaliło się dziewięć domów mieszkalnych i kilka stodół wraz ze stajniami, oborami i wszystkiemi narzędziami gospodarskiemi”.
Korespondent „Gazety Świątecznej” zauważył także dobrą stronę silnego przywiązania mieszkańców parafii lubocheńskiej do tradycji. Napisał z uznaniem, że większość z nich nadal nosiła stroje ludowe. Gospodarze zakładali na niedzielę i święta białe sukmany ze sznurami i taśmami, a gospodynie – pąsowe wełniaki własnej roboty. Letnim ubiorem parobków były kapoty wiejskiego wyrobu.
W pochodzącej sprzed 113 lat korespondencji można również przeczytać, że stojący w Lubochni drewniany kościół parafialny p.w. Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny został odnowiony staraniem proboszcza Józefa Samborskiego. Z kościółkiem, pochodzącym jeszcze z XVII wieku, sąsiadowała dość obszerna, murowana plebania.
Na zdjęciu: Stary kościół parafialny w Lubochni – zdjęcie z pocz. XX w. Archiwum Andrzeja Kobalczyka